Indiańska
dusza
Nami otworzyła zaspane oczy na
dźwięk piania koguta. Albo jakiegoś innego ptaka. Właściwie to nie była pewna
co to za zwierzę wydaje ten odgłos. Bo skąd jej wiedzieć? Ostatni raz w
„świecie zewnętrznym” była, ile… Osiem lat temu? Nie wystarczająco, aby wymazać
wspomnienia, ale wystarczająco by je mocno zatrzeć.
Zresztą na prawdziwej farmie czy też
ranczo nigdy nie była, nawet w poprzednim życiu. Więc jako tako znała takie
miejsca jedynie ze starych filmów.
W pewnym momencie wyrwała się z tych
ponurych rozmyślań i rozejrzała po pokoju. Na oparciu krzesła leżały ubrania.
Przechyliła się na posłaniu i dotknęła rękawa. Materiał był przyjemny w dotyku.
Przeciągnęła się na nadspodziewanie wygodnym łóżku i zaczęła się ogarniać.
Po trzydziestu minutach, była już
gotowa. Na odchodne zerknęła jeszcze raz na swoje odbicie w lustrze. Skrzywiła
się. No bo bądźmy ze sobą szczerzy ubranie nie było ostatnim krzykiem mody… ani
nawet przedostatnim. Biała bufiasta tunika i takie same spodnie przyprawione
wysokimi glanami nie wyglądały dobrze. Ale mówi się trudno i płynie się dalej.
Ubrań z poprzedniego dnia, i tak by nie włożyła. Za bardzo śmierdziały starym
potem i kurzem szosy.
… a do tego jej ciągle wydawało się,
że jest na nich krew tego nieszczęśnika… choć nie spadła na nie, ani kropla…
Wyszła powolnym krokiem ze swojego
pokoju. Krokiem tak ślamazarnym, że można było sobie wyobrazić jak dźwiga
ciężar tej śmierci.
Zaczęła przeszukiwać pomieszczenia w
poszukiwaniu Krisa i tego… jak mu tam… Noai’de. Ale wszystkie pomieszczenia
były puste. W pokoju do, którego wszedł wczoraj Kris walały się na posłaniu
jego słuchawki i iPhone. Pozostałe pomieszczenia też świeciły pustkami… No może
oprócz kuchni w której leżały naczynia. Najwyraźniej po porannym posiłku.
Nami znalazła specjalnie dla niej
przygotowany talerz, więc odgrzała sobie na starej kuchence gazowej kolejną
breję, którą upichcił stary Indianin.
Po ogarnięciu jako tako kuchni w
której bądź co bądź nabrudziła, wybiegła na dwór. I tam zobaczyła chyba
najpiękniejszą rzecz w swoim życiu. Stado galopujących mustangów, lub może koni
hodowanych przez ranczera, pędziło przez prerię wzbijając w górę olbrzymie
tumany kurzu. Poruszały się przy tym z niesamowitą gracją, i… synchronizacją.
Jakby cała plama sierści różnorakiej barwy nie była stadem zwierząt, lecz
jednym organizmem. Tętent kopyt też był nienormalny. Jakby wszystkie stawiały
do przodu zawsze tę samą nogę. Przez co zamiast chaotycznego uderzania
dziesiątek kopyt o glebę, słychać było uderzenia kopyt jednego konia…
zwielokrotnione do niezwykłego wręcz huku.
Po środku tumanów stały dwie
postacie. Indianin, który stał i przyglądał się wszystkiemu wokół. Oraz Kris,
który wznosił ręce do góry… i śmiał się jak wariat.
Nami chciała do nich podejść, zobaczyć
jak to jest być tak blisko tych pięknych i szybkich istot, ale trochę się bała.
Miała Irita, ale czy umiałby ją „tak” obronić? Przed materialnym
niebezpieczeństwem. Po czym przypomniała sobie tamte Święta… Umiałby.
Lecz w tym samym momencie w którym o
tym pomyślała konie zatrzymały się. Prawie natychmiast. I już spokojnym krokiem
pobiegły do swojej zagrody. Czyli sprawa się wyjaśniła. To są konie Indianina.
Podeszła ostrożnie wolnym krokiem do
dwójki stojącej na pustynnej ziemi.
-Widziałaś to? – powiedział chłopak,
z nosa ciekła mu powoli krew – Sam to zrobiłem.
-Mhm…
-Widziałaś? – powtarzał w kółko tę
kwestię z uśmiechem małego chłopca, który dostał nową zabawkę.
-No widziałam tylko możesz mi kurna
wytłumaczyć co to do jasnej cholery było.
-To co zademonstrowałem na
ochroniarzu w ośrodku. Tylko, że w tym wypadku było to bardziej hardcorowe
posunięcie. Zawładnąć na chwilę kilkunastoma umysłami na raz to jednak
niezwykłe uczucie…
-Jestem ciekaw jakie… – powiedziała
z kiepsko udanym sarkazmem. Tak naprawdę była piekielnie ciekawe co musiał
czuć… Może nawet mu zazdrościła daru… tak odrobinkę.
-No… dziwne. Musisz sobie cały czas
wyobrażać sobie… siebie bo inaczej mózg ci padnie…
-Tobie to już chyba nie grozi.
-A idź ty. – machnął na nią ręką jakby
była natrętną muchą – To takie piękne kiedy jesteś jednocześnie Nimi
Wszystkimi. Czujesz, że jesteś częścią natury. Każde uderzenie serca, każdy
oddech powietrzem jest jednocześnie twój i tej istoty. – wyrzucił z siebie na
jednym oddechu.
-Łał. – sama chciała by mieć taki
dar, oczywiście normalność lepsza ale jednak…
-Namid. Musimy porozmawiać. –
odezwał się Naoi’de.
-Yyy…
-Śmiało idź. Ja już odbyłem rozmowę.
– dodał odwagi Kris – Szamanie… Czy mógłbyś jej o tym powiedzieć?
-O czym? – zapytała zdenerwowana
Nami.
-Chodź dziecko. Musimy porozmawiać.
– powtórzył.
Jak na rozmowę, którą jak gdyby
zapowiadał szaman długo szli. W milczeniu. Przez pustynię. Kiedy Nami straciła
już nadzieję, że starzec się odezwie…
-Twój ojciec kazał mi cię pilnować.
– powiedział jakby od niechcenia.
Na sam dźwięk słowa „ojciec”
zdębiała… Nigdy przecież nie miała prawdziwego ojca.
-Nie widziałam go nigdy.
-Nie miałaś prawa. Umarł pół roku
przed twoim narodzeniem.
-A mama? – zapytała ze ściśniętym
gardłem.
-Zmarła przy porodzie. Razem z twoim
bratem. – wskazał miejsce w którym czuła, że jest Irit.
-Jak…
-Jego duch cię chroni. Przez cały
czas czuwa nad tobą.
Dotknął jej czoła palcem wskazującym
i rzeczywistość jakby zafalowała. Widziała jak… krokodyl, nasz świat i… rzeczywistość
pod nim. W miejscu w którym był Irit stał teraz wysoki mężczyzna złożony jak
gdyby z mozaiki obrazów… Obrazów jej życia widzianego oczyma tej istoty. Tyle
bólu… strachu… samotności… a on zawsze próbował pomóc na swój sposób.
Człowieka, który nigdy nie posiadał swojego ciała.
Byt ten kochał ją tak jak powinien.
Jak siostrę, ale oczywiście na swój nieludzki sposób. Teraz spojrzała na swoje
wspomnienia z jego perspektywy. Te wszystkie „psikusy” i „złośliwości” z jego
strony to tak naprawdę troska o nią? Nie.
To niemożliwe. Mówi do siebie odtrącając rękę starego człowieka. Chciała
jak najszybciej o tym wszystkim zapomnieć.
-O czym miałeś mi powiedzieć?
-Kris zostaje…
-Czemu?
-Chce się u mnie uczyć. Ja być
szamanem. A w moim mniemaniu może być największym szamanem w dziejach Indian. –
powiedział z powagą.
-On? – parsknęła śmiechem – Przecież
on jest biały. Ja jestem czerwonoskóra. – dodała jakby z wyrzutem.
-Indianinem nie jest się przez
ciało. Niektórzy czerwonoskórzy zachowują się gorzej od „tych którzy nas
zniszczyli”. A niektórzy biali potomkowie „tych którzy nas zniszczyli”
zachowują się jak prawdziwi czerwonoskórzy.
Rozmawiali jeszcze jakiś czas. Czy
może bardziej sprzeczali się na temat Krisa. Ale nikt nie zmieni jego
suwerennej decyzji. Choć właściwie jak szesnastolatka mogła kłócić się z
osiemdziesięcioletnim szamanem? Takie rzeczy tylko Nami.
Nazajutrz
-Gdzie właściwie chcesz iść. –
zapytał z miną winowajcy Kris.
-Jeszcze nie wiem. Ale chcę wreszcie
zobaczyć jak tu jest. – powiedziała zataczając ręką koło.
Uścisnął
ją mocno. I podczas tego ostatniego uścisku poczuła jeszcze dziwny w tym
miejscu zapach ziół. Na przydrożnym znaku siedział sokół i dałaby sobie rękę
uciąć, że to przez niego. Cholerny
szaman. Pomyślała i pokazała staremu człowiekowi na odchodne fuck you. Nikt nie ma prawa zabierać jej
przyjaciół.
-Trzymaj
się siostrzyczko.
-Cześć. – powiedziała.
Chyba
jeszcze niczym mnie tak nie wkurzył. „Trzymaj się siostrzyczko.” Jeszcze mu
pokażę jak się następnym razem się spotkamy. A spotkamy się na pewno.
Złorzeczyła na niego idąc szosą z narzuconym, na jakże oryginalnie, plecy
plecakiem.