Popularne posty

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Pomiędzy duszami VI: Indiańska dusza

Indiańska dusza
            Nami otworzyła zaspane oczy na dźwięk piania koguta. Albo jakiegoś innego ptaka. Właściwie to nie była pewna co to za zwierzę wydaje ten odgłos. Bo skąd jej wiedzieć? Ostatni raz w „świecie zewnętrznym” była, ile… Osiem lat temu? Nie wystarczająco, aby wymazać wspomnienia, ale wystarczająco by je mocno zatrzeć.
            Zresztą na prawdziwej farmie czy też ranczo nigdy nie była, nawet w poprzednim życiu. Więc jako tako znała takie miejsca jedynie ze starych filmów.
            W pewnym momencie wyrwała się z tych ponurych rozmyślań i rozejrzała po pokoju. Na oparciu krzesła leżały ubrania. Przechyliła się na posłaniu i dotknęła rękawa. Materiał był przyjemny w dotyku. Przeciągnęła się na nadspodziewanie wygodnym łóżku i zaczęła się ogarniać.
            Po trzydziestu minutach, była już gotowa. Na odchodne zerknęła jeszcze raz na swoje odbicie w lustrze. Skrzywiła się. No bo bądźmy ze sobą szczerzy ubranie nie było ostatnim krzykiem mody… ani nawet przedostatnim. Biała bufiasta tunika i takie same spodnie przyprawione wysokimi glanami nie wyglądały dobrze. Ale mówi się trudno i płynie się dalej. Ubrań z poprzedniego dnia, i tak by nie włożyła. Za bardzo śmierdziały starym potem i kurzem szosy.
            … a do tego jej ciągle wydawało się, że jest na nich krew tego nieszczęśnika… choć nie spadła na nie, ani kropla…
            Wyszła powolnym krokiem ze swojego pokoju. Krokiem tak ślamazarnym, że można było sobie wyobrazić jak dźwiga ciężar tej śmierci.
            Zaczęła przeszukiwać pomieszczenia w poszukiwaniu Krisa i tego… jak mu tam… Noai’de. Ale wszystkie pomieszczenia były puste. W pokoju do, którego wszedł wczoraj Kris walały się na posłaniu jego słuchawki i iPhone. Pozostałe pomieszczenia też świeciły pustkami… No może oprócz kuchni w której leżały naczynia. Najwyraźniej po porannym posiłku.
            Nami znalazła specjalnie dla niej przygotowany talerz, więc odgrzała sobie na starej kuchence gazowej kolejną breję, którą upichcił stary Indianin.
            Po ogarnięciu jako tako kuchni w której bądź co bądź nabrudziła, wybiegła na dwór. I tam zobaczyła chyba najpiękniejszą rzecz w swoim życiu. Stado galopujących mustangów, lub może koni hodowanych przez ranczera, pędziło przez prerię wzbijając w górę olbrzymie tumany kurzu. Poruszały się przy tym z niesamowitą gracją, i… synchronizacją. Jakby cała plama sierści różnorakiej barwy nie była stadem zwierząt, lecz jednym organizmem. Tętent kopyt też był nienormalny. Jakby wszystkie stawiały do przodu zawsze tę samą nogę. Przez co zamiast chaotycznego uderzania dziesiątek kopyt o glebę, słychać było uderzenia kopyt jednego konia… zwielokrotnione do niezwykłego wręcz huku.
            Po środku tumanów stały dwie postacie. Indianin, który stał i przyglądał się wszystkiemu wokół. Oraz Kris, który wznosił ręce do góry… i śmiał się jak wariat.
            Nami chciała do nich podejść, zobaczyć jak to jest być tak blisko tych pięknych i szybkich istot, ale trochę się bała. Miała Irita, ale czy umiałby ją „tak” obronić? Przed materialnym niebezpieczeństwem. Po czym przypomniała sobie tamte Święta… Umiałby.
            Lecz w tym samym momencie w którym o tym pomyślała konie zatrzymały się. Prawie natychmiast. I już spokojnym krokiem pobiegły do swojej zagrody. Czyli sprawa się wyjaśniła. To są konie Indianina.
            Podeszła ostrożnie wolnym krokiem do dwójki stojącej na pustynnej ziemi.
            -Widziałaś to? – powiedział chłopak, z nosa ciekła mu powoli krew – Sam to zrobiłem.
            -Mhm…
            -Widziałaś? – powtarzał w kółko tę kwestię z uśmiechem małego chłopca, który dostał nową zabawkę.
            -No widziałam tylko możesz mi kurna wytłumaczyć co to do jasnej cholery było.
            -To co zademonstrowałem na ochroniarzu w ośrodku. Tylko, że w tym wypadku było to bardziej hardcorowe posunięcie. Zawładnąć na chwilę kilkunastoma umysłami na raz to jednak niezwykłe uczucie…
            -Jestem ciekaw jakie… – powiedziała z kiepsko udanym sarkazmem. Tak naprawdę była piekielnie ciekawe co musiał czuć… Może nawet mu zazdrościła daru… tak odrobinkę.
            -No… dziwne. Musisz sobie cały czas wyobrażać sobie… siebie bo inaczej mózg ci padnie…
            -Tobie to już chyba nie grozi.
            -A idź ty. – machnął na nią ręką jakby była natrętną muchą – To takie piękne kiedy jesteś jednocześnie Nimi Wszystkimi. Czujesz, że jesteś częścią natury. Każde uderzenie serca, każdy oddech powietrzem jest jednocześnie twój i tej istoty. – wyrzucił z siebie na jednym oddechu.
            -Łał. – sama chciała by mieć taki dar, oczywiście normalność lepsza ale jednak…
            -Namid. Musimy porozmawiać. – odezwał się  Naoi’de.
            -Yyy…
            -Śmiało idź. Ja już odbyłem rozmowę. – dodał odwagi Kris – Szamanie… Czy mógłbyś jej o tym powiedzieć?
            -O czym? – zapytała zdenerwowana Nami.
            -Chodź dziecko. Musimy porozmawiać. – powtórzył.
            Jak na rozmowę, którą jak gdyby zapowiadał szaman długo szli. W milczeniu. Przez pustynię. Kiedy Nami straciła już nadzieję, że starzec się odezwie…
            -Twój ojciec kazał mi cię pilnować. – powiedział jakby od niechcenia.
            Na sam dźwięk słowa „ojciec” zdębiała… Nigdy przecież nie miała prawdziwego ojca.
            -Nie widziałam go nigdy.
            -Nie miałaś prawa. Umarł pół roku przed twoim narodzeniem.
            -A mama? – zapytała ze ściśniętym gardłem.
            -Zmarła przy porodzie. Razem z twoim bratem. – wskazał miejsce w którym czuła, że jest Irit.
            -Jak…
            -Jego duch cię chroni. Przez cały czas czuwa nad tobą.
            Dotknął jej czoła palcem wskazującym i rzeczywistość jakby zafalowała. Widziała jak… krokodyl, nasz świat i… rzeczywistość pod nim. W miejscu w którym był Irit stał teraz wysoki mężczyzna złożony jak gdyby z mozaiki obrazów… Obrazów jej życia widzianego oczyma tej istoty. Tyle bólu… strachu… samotności… a on zawsze próbował pomóc na swój sposób. Człowieka, który nigdy nie posiadał swojego ciała.
            Byt ten kochał ją tak jak powinien. Jak siostrę, ale oczywiście na swój nieludzki sposób. Teraz spojrzała na swoje wspomnienia z jego perspektywy. Te wszystkie „psikusy” i „złośliwości” z jego strony to tak naprawdę troska o nią? Nie. To niemożliwe. Mówi do siebie odtrącając rękę starego człowieka. Chciała jak najszybciej o tym wszystkim zapomnieć.
            -O czym miałeś mi powiedzieć?
            -Kris zostaje…
            -Czemu?
            -Chce się u mnie uczyć. Ja być szamanem. A w moim mniemaniu może być największym szamanem w dziejach Indian. – powiedział z powagą.
            -On? – parsknęła śmiechem – Przecież on jest biały. Ja jestem czerwonoskóra. – dodała jakby z wyrzutem.
            -Indianinem nie jest się przez ciało. Niektórzy czerwonoskórzy zachowują się gorzej od „tych którzy nas zniszczyli”. A niektórzy biali potomkowie „tych którzy nas zniszczyli” zachowują się jak prawdziwi czerwonoskórzy.
            Rozmawiali jeszcze jakiś czas. Czy może bardziej sprzeczali się na temat Krisa. Ale nikt nie zmieni jego suwerennej decyzji. Choć właściwie jak szesnastolatka mogła kłócić się z osiemdziesięcioletnim szamanem? Takie rzeczy tylko Nami.
Nazajutrz
            -Gdzie właściwie chcesz iść. – zapytał z miną winowajcy Kris.
            -Jeszcze nie wiem. Ale chcę wreszcie zobaczyć jak tu jest. – powiedziała zataczając ręką koło.
Uścisnął ją mocno. I podczas tego ostatniego uścisku poczuła jeszcze dziwny w tym miejscu zapach ziół. Na przydrożnym znaku siedział sokół i dałaby sobie rękę uciąć, że to przez niego. Cholerny szaman. Pomyślała i pokazała staremu człowiekowi na odchodne fuck you. Nikt nie ma prawa zabierać jej przyjaciół.
-Trzymaj się siostrzyczko.
            -Cześć. – powiedziała.

            Chyba jeszcze niczym mnie tak nie wkurzył. „Trzymaj się siostrzyczko.” Jeszcze mu pokażę jak się następnym razem się spotkamy. A spotkamy się na pewno. Złorzeczyła na niego idąc szosą z narzuconym, na jakże oryginalnie, plecy plecakiem.

wtorek, 27 maja 2014

Pomiędzy duszami V: Szaman

 Szaman
            -Ccco się dzieje? – zapytała rozbudzona Nami jąkając się.
            Wisiała na jego szyi obejmując go rękami, a nogami „owijając się” wokół jego torsu. Właściwie nie wiedziała jak to możliwie, że tak długo zdołała się utrzymać. Dookoła nich rozciągała się pustynia, gdzieniegdzie tylko widać było  równie czerwone co piasek skały.
            Droga, po której szli była prosta jak strzelił. Żadnych zakrętów… tylko ciągnąca się aż po horyzont czarna smuga. Nawet bez najmniejszych zjazdów, zajazdów, ani innych dupereli, które zazwyczaj można spotkać przy drogach. Normalnie szosa widmo.
            -O! Rozbudziłaś się wreszcie. – powiedział rozweselony Kris – Myślisz, że dasz radę iść? – zapytał przystając.
            -Myślę, że raczej tak. – powiedziała zeskakując z jego grzbietu, po przejściu kilku chwiejnych kroków powiedział – Łap mnie jak będę na ryj leciała.
            -Ok. – powiedział spojrzawszy sceptycznie na niepewnie idącą Namid – Jesteś absolutnie pewna, bo wiesz… po tym zdarzeniu…
            -Spoko. – Absolutnie nie jest spoko – Gdzie my właściwie idziemy? Czemu jesteśmy tutaj, a nie tam? Przecież teraz jest dzień, a nie noc! Powinniśmy być już w obiekcie, bo inaczej nas chyba zabiją… – zamilkła przypomniawszy sobie twarz ochroniarza.
            -Słuchaj. – powiedział zatrzymując Nami, i zgarbił się by spojrzeć jej w oczy – To co zrobiłaś to nie przelewki, więc musimy uciec całkowicie z tamtego miejsca. Inaczej nie da rady, bo wiesz co… boje się co by ci zrobili.
            -Czyli naprawdę go…
            -Przykro mi. Naprawdę. – powiedział chwytając przyjaciółkę za ramiona. Miał minę zbitego psa. Tak jakby to on to zrobił, albo był temu winny.
            -Dobra idziemy! – krzyknęła w przestrzeń, ale wcześniej parsknęła śmiechem na widok wyrazu jego twarzy. Twarzy krzyczącej wielkie: „Przepraszam”. – A właściwie… – powiedziała oblizując spękane od żaru wargi – Czemu tu nie ma żadnych samochodów? Przecież o tej porze powinien być ruch jak na lotnisku. – dodała zerkając na elektryczny zegarek.
            -Mam swoje sposoby. – powiedział uśmiechając się konspiracyjnie.
            -Chyba nic im nie zrobiłeś? – powiedziała wzdrygnąwszy się na samą myśl… z jego darem…
            -Daj spokój nie jestem żadnym potworem… Po prostu przekonałem ich, że na środku tej drogi duży tir z cysterną ciekłego azotu miał wypadek. A tych co o tym nie usłyszeli zawracam. Najczęściej myślą, że mają za mało paliwa, a jak tankują to potem objazdem sobie jadą. – dodał z uśmiechem na ustach.
            -Ale po co ci to? Przecież nie każdy człowiek to wróg…
            -Ale nie wiadomo, który z nich to policja po cywilnemu. Stąd ostrożność… Inaczej pewnie byśmy już siedzieli w obiekcie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
            I szli sobie dalej w błogiej ciszy i spokoju dzięki talentowi Krisa. Pustynia, którą szli tylko gdzieniegdzie była poprzecinana niskimi krzaczkami i sukulentami. Skały czy raczej górki w niektórych miejscach wyglądały tam zupełnie nie na miejscu. Jakby jakiś olbrzym bawiąc się w piaskownicy zostawił swoje klocki. Które przez deszcz i susze, żar i chłód stały się popękane, i jakby wyszczerbione.
            Po pewnym czasie czas zaczął się zlewać i… powoli tracić swoje granice. Rozciągał się i kurczył, zamarzał i znowu płynął… I tak w kółko. Jakby nie mógł się zdecydować czym jest. Po kilku godzinach nieprzerwanego marszu znaleźli opuszczoną stację benzynową. Totalne zadupie…
            Po następnych dwóch godzinach kiedy nawet Kris zaczął się słaniać z wycieńczenia zobaczyli gospodarstwo jakiegoś ranczera.
            -No to kurwa jesteśmy uratowani. – powiedziała wznosząc rękę do nieba.
            -Ja bym się z tym szczęściem tak nie cieszył… Niewiadomo na kogo się tam natkniemy. – odpowiedział septycznie.
            -Ta jasne… ranczer psychopata! Który razem ze swoimi zwierzętami będzie chciał nas zjeść. – zachichotała.
            -A weź idź mi ty!
            Farma należy pewnie do jakiegoś meksykańca. Nikt normalny nie osiedlał by się na takim zadupiu. A właściwie… Jest większe zadupie niż środek pustyni?
            Wyglądało na to, że przypuszczenia Nami się potwierdziły ponieważ ranczo, tak jak każde Meksykańskie było otynkowane na biało. Z takim chropowatymi ścianami… piękne miejsce. Kiedy zbliżali się do hacjendy z drzwi wyszedł mężczyzna w podeszłym wieku. Niewątpliwie Indianin, najwyżej metys. Można to było poznać po tym, że pomimo iż twarz miał bardzo pomarszczoną, włosy zaczynały mu dopiero siwieć. Ciekawa cecha Indian, można powiedzieć, że czasem warto nim być.
            Starzec przystanął i zaprosił ich gestem do środka.
            -Co robimy? – zapytał podejrzliwy Kris – Chyba nie wejdziemy tak po prostu do domu nie znajomego człowieka.
            -A kto jeszcze przed chwilą cieszył  ze mną japę, na samą myśl o piciu i papu. – powiedziała ze śmiechem Nami – Wchodzimy. W każdym bądź razie ja.
            Kris wtoczył się za nią. Dom nie przedstawiał sobą jakiegoś wielkiego piękna. Ot skromna farma… tu stolik, tam krzesło, dalej łóżko… cóż więcej do życia potrzebne.
            Jakież wielkie było ich zdziwienie kiedy weszli do kuchni. Na wielkim drewnianym stole stały trzy parujące miski z jakąś czerwoną potrawą, w której pływały warzywa.
-Rozgośćcie się. – powiedział łagodnym tonem, który miał w sobie coś z rozkazu.
-Naprawdę mm możemy?  - zapytała z zachwytem Nami.
Ale nie musiała czekać na odpowiedź, można to było wyczytać z jego spojrzenia. Kiedy usiedli, a Namid zaczęła jeść z apetytem potrawę zdała sobię sprawę jak bardzo była głodna. Przez całą drogę przez szosę jej umysł mamił ją, że nie jest głodna… a może to Kris… ale cóż kiedy jest możliwość to czemu z tego nie skorzystać?
Po chwili całkowitego pochłonięcia jedzeniem, to znaczy gdy zaspokoiła pierwszy głód, spojrzała na współbiesiadników. Chłopak ciągle był pochłonięty jedzeniem no, ale tak… przecież to Kris on nawet jak je w „normalny” dzień tygodnia to wygląda jakby miał to być jego ostatni posiłek w życiu. Stary człowiek natomiast już chyba skończył swoją małą porcję i przyglądał się swoim młodym gościom.
Ranczer ubrany był… no… jak ranczer. Niebieskie kiedyś dżinsy, przedarte teraz to praktycznie do białości, kraciasta koszula wyglądająca na w miarę nową i lśniący czystym srebrem krawat bolo.
Kiedy takie rozmyślanie o niczym znudziło jej się coś jakby przeskoczyło w jej głowie, uczucie podobne do tego kiedy Kris cię „czyta”. Ale to było silniejsze jakby… bardziej w człowieka się wwiercało dając błogi spokój. Wtem spojrzała na starego Indianina, i zobaczyła jego wzrok… zupełnie taki sam jak jej przyjaciela, kiedy taksuje człowieka. Tylko, że spojrzenie mężczyzny było dużo mniej uporczywe… Jakby nie wkładał w to tyle energii co Kris. Jakby to było dla niego tak zwyczajne jak bieganie.
-Skąd pan wiedział, że przyjdziemy? – zapytał nagle Nami, tylko po to by przerwać to „czytanie”.
-Jak to? – zapytał zdziwiony pytaniem dziewczyny i odpowiedział jakby to była najprostsza rzecz na świecie – Czekałem na was.
-A… po co?
-Żeby wam pokazać.
-Co?
-Kim jesteście. – odpowiedział trochę zdenerwowany – Ale teraz idźcie spać musicie odpocząć przed pracą.
-A jak ma pan na imię? – zapytała kiedy odprowadzał do pokoi nie protestujących nastolatków.
-Noai’de. – po czym zamknął drzwi pokoju.

Dziewczyna spojrzała na swoje odbicie w lustrze i stwierdziła, że odpoczynek jednak jej się przyda. I nie będzie węszyć… Na razie.

środa, 14 maja 2014

Pomiędzy duszami IV: Rozrabiaka

Rozrabiaka
            Stukot glanów na długim korytarzu odbijał się echem i niewątpliwie wytrącił z równowagi większość pracowników tego poziomu ośrodka. A zresztą zamknęli ją tutaj prawie osiem lat temu bez jej zgody niech się martwią. Ich wybór. Ona zresztą nie będzie na pewno stawiać oporu jeśli będą ją chcieli wypuścić.
            Ale, to marzenie ściętej głowy, jest zbyt cenna dla jakiegoś ichniego projektu. Rozmowy z duchami te sprawy. Zdążyła się już połapać jak miała jedenaście lat, że jedynymi osobami z ośrodka, które jako tako mają na uwadze jej dobro to Will i Daniel. Ale i tu nie wiadomo.
            Pytanie za sto punktów jest jednak ciekawsze od tego wszystkiego? Dlaczego razem z Iritem nie urządziła w ośrodku małego piekiełka po to by ją wypuścili? A no dlatego, że jest na tyle rozgarnięta iż zdała sobie sprawę, że więcej osiągnie idąc na współpracę. Poza tym nie jest to żadne więzienie tylko… no po prostu ośrodek zamknięty jeśli chodzi o kontakty z ludźmi. Ale przecież ludzie są też w ośrodku zamknięci tak jak ona i wszyscy mają na jego terenie praktycznie rzecz biorąc swobodę działania. Między innymi wychodzenie na dwór heh… tak niewątpliwie musi być tu szczęśliwa.
            Kiedy wyszła na dziedziniec przez frontowe drzwi wiatr zafurkotał kolorowymi piórami powplatanymi w włosy. Tak, nie ma to jak gorące powietrze Arizony błądzące pomiędzy stołowymi górami z czerwonego kamienia.
            Idąc pozostawiała po sobie tumany piasku czy raczej pyłu, zważywszy na jego… konsystencję. Pośród tego bałaganu spowodowanego przez wiatr nawiewający coraz nowsze drobinki piasku można było zobaczyć połyskujące w dali paliki płotu kolczastego.
Jeszcze kilka kroków i była na trawniku, który niewątpliwie wyróżniał się zielenią pośród rdzawego piasku. Na dość dużym trawniku oprócz jak zwykle pustej o tej porze roku altanki stała sztaluga. A za nią stał Kris w skupieniu pociągnięcie za pociągnięciem malował zachodzące już Słońce.
-Hej! – powiedziała do chłopaka.
Malował dalej nie zwracając uwagi ani na plamy, które co jakiś czas pojawiały się na jego ubraniu. Ani na nią oczywiście.
-Kris! – krzyknęła, kiedy jej „anielska” cierpliwość się wyczerpała.
Zaskoczony człowiek pociągnął po całej długości obrazu czarną farbą, którą jeszcze przed chwilą próbował namalować klucz oddalających się ptaków.
-CO?! – zawołał zdejmując słuchawki.
-Jaki mamy dziś dzień? – zapytała zabawnie przekrzywiając głowę.
-Yyy… środa? – po chwili pstryknąwszy palcami – Nie! Czwartek. Dobrze prawda?
-Jesteś beznadziejny. – odpowiedziała krzywiąc się.
-Co? Znowu zgubiłem kilka dni?
-O Matko… – powiedział zakrywając twarz dłońmi – Nie, dzisiaj jest 13 lipca. I co? Teraz pamiętasz?
-Nie wiem… Dzień nauczyciela… dzień dziecka? Dzień dobroci dla zwierząt. A może…
-Dobra, nie kończ! Nie chcę wiedzieć co jeszcze wymyślisz. Dziś są moje urodziny.
-No i? Masz je co roku… i co roku chcesz coś ode mnie. Więc jak znam życie będę musiał coś dla ciebie zrobić. I nie będzie to dla mnie opłacalne.
-Proszę…
-Ech… – westchnął zrezygnowany -  Czego chcesz?
-Chcę żebyś wyprowadził mnie do miasta. Chcę pójść do jakiejś prawdziwej, obskurnej knajpy i się tam uchlać do nieprzytomności. – powiedziała całkiem poważnie.
A on usłyszawszy tę poważną prośbę parsknął szczerym śmiechem. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że jednak nie żartowała.
-Proszę tylko nie to…
-Ja chcę wyjść poza obiekt. – powiedziała powoli.
-Ech… a masz pieniądze?
-Po co ci one? – zapytała zdziwiona.
-Za coś będziesz musiała kupić no… wszystko co ci będzie potrzebne. – powiedział przewracając oczyma.
-Nie bądź śmieszny głupia nie jestem. – odpowiedziała wyjmując z tylnej kieszeni spodni portfel, który jeszcze kilka minut temu gwizdnęła Willowi.
-No dobra. – odrzekł ciężko wzdychając – Spotkamy się przy wejściu za trzy godziny. Dobra?
-Jesteś wielki. – powiedziała stając na palcach, żeby smoknąć go w policzek.
Tak dobrze jest być wielkim. Pomyślał przekornie, spoglądając na Indiankę oddalającą się tanecznym krokiem w stronę budynku. Ale malować trzeba, założywszy słuchawki na uszy Zwłaszcza przez to, że zepsuł mi go pewien cholernik. Hello darkness, my old friend, I've come to talk with you again, Because a vision softly creeping, Left its seeds while I was sleeping.
***
Po kilku godzinach czekania, Nami wreszcie mogła zasmakować trochę wolności. O umówionym czasie przy drzwiach, oparty o ścianę siedział i czekał na nią słuchając czegoś, jej przewodnik.
-No nareszcie. Będzie pewnie mały problem z ochroną bo po ostatnim razie chyba się skapnęli, że gdzieś wychodzę.
-A często to robisz? – zapytała z niedowierzaniem.
-Wtedy kiedy przynoszę czekolady do obiektu.
-Uh… to często.
-Dobra kucaj nikt nie może nas zauważyć bo będzie kicha. – po chwili – Daj mi moment.
Zamknął oczy i „spojrzał” na najbliższego ochroniarza. Ten po chwili jakby sflaczał po czym znów się wyprostował. Kris skierował jego kroki do budki, człowiek wyłączył alarm i otworzył bramę. Ochroniarz upadł na podłogę z głuchym uderzeniem. Rozkojarzony Kris otarł krew cieknącą z nosa.
-Bosko!
-To czemu się tak nie czuję? Jezu, po Burniem głowa nigdy mnie tak wcześniej nie napieprzała. – powiedział chwytając się za głowę – No dobra, idziemy.
Do bramy zostało tylko pięćdziesiąt metrów… czterdzieści metrów… trzydzieści metrów… nastolatkom ten szaleńczy bieg dłużył się niemiłosiernie… dwadzieścia metrów… dziesięć metrów…
-Stać! – krzyknął Burnie, który najwyraźniej przed chwilą się ocknął.
I wszystko potoczyło się bardzo szybko… Irit (czy może zaskoczona Namid?) „wystrzelił” w jego stronę „ładunek” telekinetyczny. Jego mózg nie wytrzymał, „twardy dysk” nie wytrzymał ilości danych i wysiadł. Ze wszystkich otworów w ciele buchnęła krew. Z oczu, uszu, ust, nosa…
-Ja… ja… ja go zabiłam. – powiedziała łkając.
-Może nie. – powiedział sceptycznie, praktycznie niosąc słaniającą się Nami przez drogę.
-Ale… to przecież był człowiek… jak… Jak ja mogłam to zrobić?
-Tak już z nami… „wyjątkowymi” bywa czegoś nie chcemy, a to robimy. Nie umiemy nad tym panować – mówił teraz bardziej do siebie niż do niej – a Oni myślą, że to robimy ponieważ mamy… Tak zwane dary. Jednak nie umiemy. Bo mimo wszystko jesteśmy wciąż ludźmi.
Ale one już nie słuchała… coraz bardziej się pogrążała w półśnie. Pół… omdleniu? Starając się zapomnieć o Tm co zrobiła w nieświadomej obronie. A może podświadomej? W końcu ten człowiek nigdy nie należał do ludzi, których lubiła. W zasadzie nigdy nie lubiła ludzi, pewnie dlatego, że wszyscy „normalni” patrzyli na nią jak na dziwoląga, którego trzeba zamknąć w klatce.
I nie wypuszczać dopóki nie dowiedzą się co z tą dziewczynką jest nie tak.

Choć właściwie co jest bardziej nieludzkie, bycie „wyjątkowym” czy bycie osobą, która dąży do „potęgi” i „sławy” po trupach takich dziwolągów jak Nami czy Kris?






Sorry bardzo za jedno dniowe opóźnienie!  Na śmierć zapomniałem…

wtorek, 6 maja 2014

Pomiędzy duszami III: Punkt

Punkt
-Powiedzmy, że zgadzam się aby mała została tutaj na jakiś czas.
-John… - powiedziała Kathleen odrywając się na chwilę od zaledwie ośmioletniej płaczącej dziewczynki.
-Rozmawialiśmy już na ten temat. Nie radzimy sobie z tym… tym czymś. Musimy ją tu zostawić, przynajmniej na jakiś czas. – powiedział pułkownik.
-Proszę się nie martwić jak znam życie to tak zwany Poltergeist i mała niedługo do was wróci.
 Powiedział łagodnie mężczyzna w białym kitlu pocieszając kobietę. Jego szpakowate włosy wyglądały tak jakby przed chwilą przez jego gabinet przeszedł mały huragan. A w oczach jakby  przez cały czas igrały radosne ogniki.
-Nie wydaje mi się, że to coś sobie kiedyś pójdzie. – powiedział Kane jakby wiedząc co dolega dziewczynce… i jakby postawił już nad nią kropkę – Ostatnio to coś omal nie zabiło Kathleen. –powiedział z rozgorączkowaniem w głosie do mężczyzny.
-Kochanie przesadzasz… – odpowiedziała kobieta mimowolnie pocierając zadrapania na ramieniu.
-Przesadą można jedynie nazwać to Coś. Bo nie wiem jak dla ciebie, ale dla mnie normalną rzeczą nie są latające noże kuchenne lub rozbijające się o ściany krzesła. Które jeszcze przed chwilą chciały cię przewrócić! – mówił podniesionym głosem.
-Proszę Pana. – powiedział mężczyzna ni to znużony ni to rozbawiony – Jeśli to zjawisko, pochodzi od małej, tak jak Pan sugeruje. To znaczy iż nie skrzywdzi nikogo kto nie zrobił jej krzywdy. – cedził ostatnie zdanie przez zęby spoglądając na wojskowego wilkiem.
-C… Co Pan? Że niby… niby jaa… Takie coś? – krzyknął zdenerwowany nie na żarty.
-Nic w Pana nie wmawiam, – odpowiedział ponuro – ale fakt jest taki, że nie wiemy co to jest. Tak więc na wszystko muszę zwracać uwagę. Co za tym idzie niestety, ale jak to było przed chwilą powiedziane… – kontynuował po chwili ciężko westchnąwszy – Dzieciaka trzeba będzie na jakiś czas zostawić u nas w ośrodku.
Kiedy mała usłyszała TO tuląc się do swojej „mamy” ciarki przeszły jej po plecach. Czemu? Czemu? Czemu? Zadawała sobie to jedno bolesne pytanie. Wcisnęła się po chwili jeszcze mocniej w ramię kobiety, aby choć trochę nacieszyć się zapachem… domu? Miłości? Szczęścia? Złudzenia w którym żyła przez ten krótki czas. Iluzji, że jej życie może być podobne do życia jej rówieśników… i innych ludzi.
Ale przecież po co przestawać skoro to złudzenie było tak piękne. Cóż przynajmniej przez pierwsze dwa lata, a może nawet krócej… Jednak ważne, że przynajmniej jedno z jej nowych „rodziców” się o nią martwi i niestety będzie za nią tęsknić. I na pewno nie będzie to pułkownik John Kane… o nie.
Po kilku bolesnych minutach, wyjrzała znad ramienia kobiety, by spojrzeć na przybranego ojca. Jego twarz, kiedy napotkał wzrok małej wyrażała smutek, ale nie mógł ukryć jednego. Oczu, które zawsze są odbiciem duszy i nie da się nimi oszukiwać tak dobrze jak twarzą. A oczy tego mężczyzny wyrażały praktycznie bezgraniczne szczęście i bez wątpliwie złośliwą satysfakcję.
Zwariował, skoro w małej dziewczynce widzi śmiertelnego wroga. Zwariował. Już dawno temu. Zwariował. Pomimo starań jego żony. Zwariował. Choć mała próbowała obdarzyć go miłością. Zwariował. Bo stracił syna. Zwariował!
Tak można było posumować jego… życie. Od tamtego momentu.
-A co to jest ten… Poltergeist? – zapytała przełykając łzy Kathleen – Czy to coś groźnego?
-Heh… – parsknął mężczyzna – Nie można tego z całą pewnością nazwać niebezpiecznym dla małej. Poltergeist to tak naprawdę syndrom dolegający w mniejszym lub mniejszym stopniu wszystkich ludzi. Polega na hmm… wzmożonej aktywności psionicznej, która…
-Psio… co? – zapytał wojskowy.
-Aktywność mózgowa pozwalająca na oddziaływanie na środowisko zewnętrzne za pomocą psychokinezy lub telepatii. A więc aktywność ta występuje najczęściej w wieku dojrzewania, ale jak widać na przykładzie… eee… Nami mogą występować w wieku dziecięcym jak i dorosłym.
-Ale przejdzie jej tak? – zapytała z przejęciem Kathleen – Już niedługo będzie wszystko dobrze, tak?
-Niestety nic nie mogę Pani obiecać. – powiedział bezradnie wzruszając ramionami – Nikt nie umie na to pytanie bez diagnozy, poza tym jestem tylko asystentem… Tak więc ech… mam nadzieję, że Pani rozumie.
-Chodź już Kathleen.
-Chcę jeszcze zostać chwilę małą.
Widząc, że żona nie opuści małej tak łatwo podszedł powoli i przygarnął obydwie do siebie. A kiedy już wstał powiedział:
-Kath proszę nie utrudniaj tego jeszcze bardziej…
-Dobrze już idę… – powiedziała wycierając teatralnym gestem oczy za pomocą chusteczki.
Zbliżając się do drzwi Pani Kane jak gdyby coraz bardziej się kurczyła i garbiła, ulatywała z niej energia. Jej mąż… wręcz przeciwnie jedynie próbował udawać przygnębienie jednakże z marnym skutkiem. Radość to uczucie, które chyba najtrudniej ukryć, nawet takie mroczne szczęście.
Pielęgniarz przyglądał się z rosnącą goryczą w sercu na tą scenkę, jednak on nie mógł zrobić nic. Jedynie stać i czekać, na rozwój patowej sytuacji. Kiedy jej „rodzice” poszli wyciągnął rękę w stronę dziwnej dziewczynki i powiedział:
-Chodź, przejdziemy się do gabinetu mojego szefa.
Wszystkie mijane przez nich korytarze były puste, najprawdopodobniej dlatego, że jeszcze nie zaczęła się przerwa. Co prawda trochę inna niż ta w szkole, ale na podobnych zasadach. Tylko mniej dzieci wychodzi, a więcej ludzi w białych kitlach. Dużo, dużo więcej.
Korytarz był bardzo długi… Kolejne dziesięć metrów było odmierzone następną świetlówką. Pierwsza świetlówka… druga świetlówka… trzecia świetlówka… czwarta świetlówka… piąta świetlówka… szósta świetlówka… siódma świetlówka… ósma świetlówka… dziewiąta świetlówka… dziesiąta świetlówka… Białe drzwi po lewej prawie na samym końcu korytarza.  William Bruce nacisnął klamkę, otworzył drzwi i wprowadził małą do pomieszczenia, po czym wyszedł.
-Hej. – powiedział łagodnym głosem wysoki, trochę otyły mężczyzna, zapraszająco wskazując krzesło gestem – Czy masz mi coś do powiedzenia?
Wzruszenie ramionami.
-Ech… no dobrze, nikt nie mówił, że początki będą łatwe. Wiesz jak to kontrolować?
Wzruszenie ramionami.
-Ale wiesz skąd to się bierze? – powiedział drapiąc się w brodę.
-To… to wszystko wina Irita… – szepnęła dziewczynka pociągając nosem – Przez niego już mnie nie kochają…
-Kto to Irit? – zapytał psycholog wyraźnie zdziwiony.
-Mój przyjaciel… jedyny.
-Jest tutaj? – zapytał rozglądając się po pomieszczeniu jakby miał nadzieję go zobaczyć.
-Tak.
-A czy… może jakoś pokazać swoją obecność? – powiedział sceptycznie.
Mosiężna lampa stojąca na starym dębowym biurku. Na niej piękny abażur z białego szkła inkrustowanego złotem… Namid nie chodziło dokładnie o to, ale Irit nigdy się jej nie słucha w stu procentach. Przedmiot pękł, a białe i złote bryzgi poleciały na wszystkie strony. Te, które poleciały w kierunki ludzi zatrzymały się w powietrzu jakby czas zwolnił i powoli opadły na ziemię.
Byt przynajmniej rozumiał, że nie może ich krzywdzić. Oczywiście tych, którzy ni krzywdzą jej…
-Niewiarygodne…
Daniel Warren, jeszcze długo wypytywał Nami o ten dziwny byt, który poruszał się krok w krok za nią. Jednakże ona nie mogła mu praktycznie powiedzieć nic więcej po za tym co sam zobaczył.
Z męczącej sytuacji wybawił małą z trudnej sytuacji, kiedy wszedł do pomieszczenia.
-Dobra Daniel ja zabieram ją do jadalni.
-Co tak szybko? – zdziwił się Warren zerkając na zegarek, z całej trójki chyba tylko on dobrze się bawił.
-Jest trzecia, a to oznacza…?
-… obiad. Cholera jasne zapomniałem. No dobra zabierz ją tam.
I znowu… Pierwsza świetlówka… druga świetlówka… trzecia świetlówka… czwarta świetlówka… piąta świetlówka… szósta świetlówka… siódma świetlówka… ósma świetlówka… dziewiąta świetlówka… dziesiąta świetlówka…
-Hmm… do kogo by cię tu dosadzić… O! Zobacz widzisz tego chłopczyka jest zdaje się tylko o rok starszy… ile on tam miał? A dziewięć. – powiedział po chwili zastanowienia.
Chłopiec wyróżniał się wśród tłumu. Blada cera… zdawać by się mogło, że przez jego twarz zaraz zobaczy się ścianę, o którą był oparty. Czarne oczy zdawały się pochłaniać całe światło z pomieszczenia. Poza tym wyglądały strasznie… dojrzale? A przynajmniej jak na takiego brzdąca.
-Cześć. – powiedziała niepewnie Nami, wyciągając w jego stronę dłoń – Jestem Nami.
Chłopiec „zamroził ją” na chwilę spojrzeniem i spojrzał na nią. Tak jakby taksował ją centymetr po centymetrze.

-Cześć, jestem Kris.





Wybaczcie za to, że musieliście tak długo czekać, ale jakoś czasu nie było... Lecz nie bójcie się. Mam już przygotowane opowiadania, które teraz będą pojawiać się w każdy wtorek. Do kiedy? A to sam Bóg raczy wiedzieć.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Pomiędzy duszami II: Dom

Dom
 Pani Kane prowadziła małą powoli po schodach sierocińca. Dziewczynka ciągle nie mogła uwierzyć w swoje szczęście tylko… Irit ciągle jej mówił, że to nie potrwa wiecznie… ani nawet długo. A pan Kane ciągle jej się przyglądał jakby nie mógł uwierzyć, że od teraz będzie miał jeszcze jedną osobę na głowie.
 Kiedy szli w stronę samochodu mała żegnała wzrokiem wszystkie ścieżki i drzewa między, którymi bawiła się z innymi dziewczynkami. Choć nie było to tęskne pożegnanie, nigdy nie lubiła tego smutnego miejsca.
 Samochód jej nowych rodziców budził pewnie zazdrość w każdym kto interesuje się motoryzacją. Widać było, że to najdroższy rodzaj Mercedesa. Swoją drogą ciekawe gdzie pracował  pan Kane? Kiedy wsiedli do samochodu uderzył w nią zapach skóry i drogich kobiecych perfum drażniący mocnym, za ostrym dla małego noska zapachu. Po chwili jazdy w milczeniu odezwał się pan Kane, do dziewczynki siedzącej na foteliku na tylnych siedzeniach.
-Dziewczynko?
-Tak? – pisnęła mała z fotelika.
-Jak ty właściwie masz na imię dziecko? Bo wasza pani jakby specjalnie chciała to przemilczeć.
-Namid, proszę pana. – powiedziała cicho.
-Nie pan tylko przynajmniej mów do niego wujku. – wtrąciła się pani Kane.
-Dziwaczne to imię, kto ci je wybrał? Nie mów tylko, że to opiekunki, bo wątpię, żeby miały takie pomysły.
-Rodzice jak mnie zostawili to podobno miałam taką małą karteczkę z moim imieniem.
-Oh.. – powiedziała kobieta ściskając Namid za małą pulchną rączkę – John to imię jest trochę podobne do imienia takiej postaci z gry w którą grał Bobby. Jak ona się nazywała?
-Kathleen proszę… - powiedział przełykając ślinę.
-Kochanie to już rok… i pamiętaj to nie jest twoja wina. – powiedziała wolno, trzymając go za ramię – A jeśli o to imię chodzi, przypomniałam sobie ja to szło-Nami. Pozwolisz, żebyśmy tak na ciebie mówiliśmy? Namid brzmi jakoś twardo jak na imię dla dziewczynki
-Dobrze. – odpowiedziała wzruszając ramionami. Dla niej wszystko jedno jak na nią mówią, ważne żeby ją pokochali taką jaka jest.
 A o ich syna się nie spytała nigdy… Zawsze była inteligentna i dlatego wiedziała, że umarł. I nie była to do końca wina losu czy też opatrzności, ale także pana Johna Kane’a. Podróż do nowego domu trwała długo, ale na szczęście zasnęła więc dla małej podróż była szybsza od mrugnięcia okiem.
***
Dwa lata później…
 Po Nami z wiekiem coraz bardziej było widać, że jest rdzenną amerykanką, w tym momencie zaczęło się dokuczanie ze strony innych dzieci… Najbardziej przejmowali się tym jej przyszywani rodzice, którzy kilka razy byli z tego powodu w szkole. Bez skutku… Po tym jak byli u dyrektora, który jest ojcem jednej z dziewczynek sytuacja nawet jakby się pogorszyła.
 Lecz ona się tym nie przejmowała przynajmniej nie teraz… W końcu są Święta. Kto by się przejmował takimi głupotami. Prawda? Czas dla rodziny, a nie dla problemów i narzekania na wszystko co na Świecie może być. No… może w jej przypadku prawdziwej rodziny nie będzie, ale… Kane’ów polubiła przez te dwa lata. Niestety nie można powiedzieć, żeby w stu procentach zastąpili jej prawdziwych rodziców, których nawet nie znała…
 -Ciociuuu kiedy założymy ozdoby na choinkę? – zasepleniła przez szczerbę po jedynkach.
-Jak wujek wróci z pracy. Przedtem zrobi jeszcze zakupy i zrobimy kolację. – powiedziała uśmiechając się do Nami.
-Ale ciociu…
-Kochanie idź na dwór pobaw się z innymi dziećmi. Wujek przyjedzie najwyżej za godzinkę.
-No dobrze. – powiedziała ciężko, smutna dziewczynka.
 Powoli przeszła z kuchni przez salon i korytarz do przedpokoju. Nałożyła zimowe kozaczki, kurtkę, szalik, czapkę i rękawiczki. Nie wiedziała co będzie robić na dworze zwłaszcza, że inne dzieci nigdy nie chcą się z nią bawić. A jej „ciocia” jakby to neguje, nie dochodzie do niej taka możliwość. Być może dlatego iż pokochała małą? Otworzyła ciężkie drzwi i wyszła na podwórze, które otaczało dom.
 Ogród jak każdy inny w całej kulturze zachodu, trawnik, kilka iglaków i nic więcej. No może jeszcze miejsce na grill i kilka krzeseł przykrytych teraz śniegiem. Nagle uderzyła ją w twarz niewielka śnieżka, tak że aż się przewróciła w zaspę.
-Irit! – krzyknęła w przestrzeń – To nie jest śmieszne!
-Nie obchodzie mnie to, że ci się nudzi!
-Nie, nie pójdę pobawić się z innymi dziećmi. Nie lubią nas zapomniałeś?
-Puść moje włosy, Irit! To boli nie rozumiesz?
-Dobra już idę tylko mnie puść. Dobrze?
 Irit nie puścił jej, ale złapał za kurtkę i „przerzucił” przez niski biały płotek. Zza drzew i samochodów raz po raz wychylały się dzieci, żeby rzucić śnieżką w któregoś ze swoich sąsiadów. Albo sąsiadek.
-Chodź Nami będziemy rzucać śnieżkami razem. – krzyknęła Kaja, jedyna dziewczynka, która akceptowała małą. Pewnie dlatego, że lubiła wszystkich.
-Może jednak nie będziemy się nudzić. – szepnęła do swojego wiecznego towarzysza.
 Podbiegła do swojej koleżanki. Tamta od razu powitała ją wesołym śmiechem.
-Hej! Czemu nie wychodzisz ostatnio na dwór? – powiedziała marszcząc jasne brwi i odgarniając długie włosy z przed oczu.
-Wujek mi nie pozwala…
-Czemu? – po chwili – Właściwie, może pójdziemy… się już rzucać tymi śnieżkami. – powiedziała jakby zdenerwowana.
 Zabawa trwała długo i zdawała się nie mieć końca kiedy nagle kilku chłopców podbiegło do Namid.
-Hej zobaczcie! Dziwoląg przyszedł!
-Zostawcie ją! – krzyknęła  Kaja, ale odepchnęli ją.
-Chodźcie natrzemy ją!
-Puśćcie mnie, proszę! – zawołała leżąc na ziemi.
 Wyglądający na najstarszego chłopiec zaczął ją nacierać śniegiem po twarzy. Większość z nas w tym momencie mówi: Co w tym strasznego to tylko śnieg. No to przypomnijcie sobie stare bitwy na śnieżki i spróbujcie sobie wyobrazić jak to było… O teraz się krzywicie z zimna oraz bólu… i bardzo dobrze przynajmniej już wiecie jak czuła się dziewczynka… Poniżona…
 Kiedy Irit zdał sobie sprawę, że ją krzywdzą nie wytrzymał… i zaczął dusić chłopca. Ten najpierw spurpurowiał, a potem zaczął blednąć. Widać było jak uchodzi z niego życie…
-Przestań! – krzyknęła, gdy się już pozbierała.
 Chłopiec upadł, a dziewczynka zdała sobie sprawę, że kołem, w dużej odległości otaczają ich dzieci. Zobaczyła kątem oka jak wujek wychodzi z samochodu w swoim wojskowym mundurze. Kiedy agresor doprowadził się jako tako do ładu wycharczał czy też wykrzyczał.
-Widzieliście? Prawie mnie zabiła! Widzieliście co zrobiła?!
-Nami… - powiedział z oddali John Kane.
-To wiedźma! Przeklęta wiedźma! – powtarzała w kółko „ofiara”.
-Co tu się dzieje? – zapytał jej wujek.
-To wiedźma! Mówię wam ona jest wiedźmą!
-Chodź. Chodźmy do domu. Chodźmy! – po chwili kiedy już otwierał drzwi – Właź do środka!
-Co się stało? – zapytała lekko przestraszona Kathleen.
-Co robiłaś na ulicy? Nie wolno ci opuszczać podwórza!
-Ja jej pozwoliłam… - szepnęła Kathleen.
-Inne dzieci się bawią dlaczego ja nie mogę?! – tupnęła Namid.
-Coś zrobiła temu chłopcu?
-Nic nie zrobiłam to Irit! Chciał mnie chronić i myślał…
-Mam już dość tych twoich usprawiedliwień! Tym razem ci się nie upiecze! – krzyknął i podniósł rękę.
 Jednak jej nie upuścił… wszystkie sprzęty elektryczne zaświeciły i zabrzęczały, jakby chciały stanąć w jej obronie… Oczywiście naprawdę to był Irit. John rozglądał się po pokoju zdezorientowany, nie wiedział co robić.
-Marsz do pokoju! Już!
 Kiedy była już w pokoju zawołała w przestrzeń.
-Nie odzywaj się do mnie. Przez ciebie już mnie nie kochają! – i rzuciła w niego poduszką, oczywiście przeleciała przez niego jak powietrze.
 Po chwili, gdy mała już spała Irit postanowił zobaczyć co robią ich nowi „rodzice”. Przeleciał przez podłogę, i wyminął demona, który zaplątał się tu ze snów małej. Potem przeleniknął przez ścianę i trafił do kuchni.
-Nie gniewaj się na nią. To jeszcze dziecko…
-Dziecko? Widziałaś na co ją stać.
-To nie jest dziecko Kathleen. To… Kathleen to jest potwór…
-Jak śmiesz tak o niej mówić!
-Rzeczy, które się dzieją wokół niej nie są normalne… Jest coraz gorzej Na Boga, Kathleen. A jak się odwróci przeciw nam? To coś jest jak zwierzę, niewiadomo do czego jest zdolne. Mieszkamy pod jednym dachem z jakimś… jakimś demonem. To się musi skończyć natychmiast. Mieliśmy się opiekować mało dziewczynką, a nie tym... tym czymś…
 Usiadł rozgoryczony na krześle przy, którym siedział już jego żona. Po chwili usłyszeli rozdzierający krzyk małej Namid. Szybko wbiegli na górę, lecz drzwi do pokoju małej były zamknięte. Pułkownik naparł na nie całym swoim ciężarem i się otworzyły. W środku zobaczyli pokuj wywrócony do góry nogami. I małą z rozwaloną do krwi ręką, i leżącą w kącie pokoju. Pani Kane przeszła pod ramieniem męża i przyskoczyła do dziewczynki płacząc.
-O mój Boże! Co się stało skarbie?

-Mówiłaś, że potwory nie istnieją… to nieprawda, kłamałaś...

wtorek, 8 kwietnia 2014

Pomiędzy duszami I: Bleakhill

Bleakhill

 Powoli i cicho stąpała po drewnianej podłodze złożonej ze starych i mocno wysuszonych paneli. Ze ścian spoglądały na nią ponure oczy kolejnych właścicieli tego dworku. Oczy, które jakby karciły ją i jednocześnie nie dowierzały, że ta mała istotka odważyła się wyjść w środku nocy ze swojego łóżka.
 Przechodziła ostrożnie, aby nie obudzić  nikogo z domowników, obok coraz starszych obrazów i starała się już nie patrzyć w Ich oczy. Twarze tych ludzi były w większości surowe, jakby ogorzałe od wiatru i słońca prażąco niemiłosiernie w tych rejonach Oklahomy. Widać było, że ci ludzie to pierwsi koloniści tych ziem. Osoby bezwzględne i…
 Nagle podskoczyła jak oparzona i przypadła do ściany… Powolne kroki starego człowieka rozbrzmiewały głucho wśród korytarzy. Zaczęła powoli iść w stronę klatki schodowej, dużo ostrożniej niż poprzednio. Nie chciała natknąć się na nikogo, bo pewnie wyciągnięto by z tego surową karę… bardzo surową. Tu było najgorzej ze wszystkich miejsc w których była,  a które musiała nazywać domem…
 Przystanęła nasłuchując. Sapała lekko, ale to nic dziwnego. W końcu ile mogą znieść małe nóżki pięciolatki? Skrzypienie drewna znów zaczęło być słyszalne, a nawet zaczęła być widoczna wysoka postać w smokingu. Przez którą czuła tyle strachu.
 Odetchnęła lekko poznając w starym człowieku jedyną przychylną jej w całej posiadłości osobę. Starego lokaja państwa Greenwood pana Samuela. Starzec lekko utykał na lewą nogę, ale zawsze był najbardziej niezastąpioną osobą w całym dworku. Tak przynajmniej twierdziła Pani, ale ona musiała odejść. Inni ją ukarali za to, że z nią rozmawiała. Niektórzy z nich byli naprawdę okrutni. Ale Samuelowi nie zakażą odejść pewnie dlatego, że zbyt się go boją. Pomyślała, przyglądając się ponurej postaci o twarzy pooranej setkami bruzd. Oraz o oczach pełnych wielkiego spokoju i wiedzy… o czymś. Tylko o czym?
-Dokąd się panienka sama wybiera? – zapytał spokojnym, głębokim głosem majordomus.
-Nnna spacer… To znaczy do kuchni. – wydusiła dziewczynka jąkając się.
-Panienka się mnie boi? Przecież nie gryzę.
-Nie, ale… może Pan o tym powiedzieć pani Bane…
-Ehh… to byłoby dość trudne, moja mała… - powiedział ze śmiechem i wskazał ręką drzwi jadalni.
-Naprawdę? Obiecuje Pan? – wyszeptała z entuzjazmem.
-Tak. A to ze względu na przyjaźń, którą darzę panienkę i na to jak was tu traktują. – westchnął otwierając drzwi.
-Nie jest tak źle jak by się Panu mogło wydawać… - skłamała.
 Na samą myśl o karach małe serce załopotało… Teraz jest jeszcze mała i jest szansa, że ktoś ją weźmie, mówiły koleżanki z pokoju. Często jej się śni, że ma normalną rodzinę. Od czasu do czasu bywa, że ma w nich rodziców, a kiedy indziej też rodzeństwo… Z którym bawi się, rozmawia i…
 To tylko marzenia, nikt jej nie weźmie… pewnie dlatego, że wszyscy chcą adoptować małe blondynki o niebieskich oczach. Takie najlepiej wyglądają na zdjęciach, które wiesza się w salonie nad kominkiem i pokazuje znajomym.
-Nie martw się panienko. Kiedyś ktoś cię na pewno przygarnie.
-Naprawdę Pan tak myśli? – zapytała ponurym głosem.
-Tak. Bezwątpienia tak. I to niedługo. Bardzo niedługo.
-Skąd niby może Pan to wiedzieć? – powiedziała z powątpiewaniem mała.
-Swoje wiem panienko, dużo przeżyłem. – powiedział z uśmiechem – A z tego co pamiętam chciała panienka coś zjeść. – po chwili bardziej poważnie – A właściwie czemu panienka jest taka głodna? Nie karmią was? – zapytał z przestrachem.
-Karmią tylko…
-Co panienko?
-Mało jest na śniadanie, obiad, a kolacji prawie nam nie dają. – wyszeptała pochylając głowę.
 Stary Samuel  zbladł na twarzy jeszcze bardziej o ile to możliwe. W jego oczach się gotowało, jakby to było samo piekło. Dwie kule czystego ognia… trudno było na niego patrzeć jednak dziewczynka spoglądała na niego łagodnym okiem. Nie chciała, żeby się na nich złościł nawet jeśli faktycznie są dla nich źli.
-Panie Samuelu proszę się na nich nie złościć.
-Jak panienko skoro oni… oni…  - mówił ciągle rozgorączkowany.
-Proszę. – powiedziała robiąc oczy kota ze „Shreka”.
-Dobrze. – powiedział stary człowiek wzdychając ciężko – Jednak nie rozumiem panienko czemu nikt panienki wcześniej nie adoptował. – powiedział po chwili z uśmiechem.
-Eh… - westchnęła ciężko.
 Kuchnia do której weszli nie różniła się niczym innym od tych, które macie w domach. Przy palnikach ściana, jak w prawie każdym domu, obłożona była małymi białymi kafelkami. Wszystkie szafki, kredensy, stoły i krzesła pochodziły chyba jeszcze z romantyzmu.
 Jednak jedno trzeba było przyznać sprzątaczkom w sierocińcu Bleakhill. Wszystko było zakurzone jak cholera, żaden skrawek jakiejkolwiek powierzchni nie był czysty. Pośród tego pyłu wyróżniały się jedynie białe talerzyki zastawione dla dzieci już wieczorem na śniadanie. I oczywiście błyszczące wśród nich srebrne sztućce, które zostały w dworku jeszcze po starych właścicielach.
 W pomieszczeniu tym jedzenie można było znaleźć w wielkiej lodówce poobwieszanej małymi najczęściej wesołymi obrazkami. Wśród nich wybijały się rysunki małej dziewczynki. Widać było, że bardzo mocno, dużo mocniej niż inne dzieci przeżywała brak rodziców. Żadna z jej postaci nie była uśmiechnięta, a tym bardziej wesoła. Jakby ktoś wyssał z niej całe szczęście. Szkoda człowieka nie uważacie?
 Rozglądając się po lodówce dziewczynka znalazła wreszcie to czego szukała. Nutella! Wyjęła kromkę chleba i nóż, jednak masło czekoladowe stało na najwyższej półce w lodówce.
-Panie Samuelu czy mógłby Pan podać mi ten słoik? – zapytała wskazując pojemnik.
-Panienko…
-Przepraszam Panie Samuelu. – powiedziała czerwieniąc się – Zapomniałam…
-Nic nie szkodzi drogie dziecko. – odpowiedział ponury – Niestety już się przyzwyczaiłem.
-Irit czy mógłbyś podać mi ten słoik?
 Nutella spadła z półki prosto w drobne ręce dziewczynki, która zaraz zabrała się za otwieranie. Stary majordomus przyglądał się całej scence z niewzruszonym wyrazem twarzy.
-Dziękuję, Irit! – pisnęła dziewczynka w pustkę.
-Nie rozumiem jak wy możecie jeść to paskudztwo, za moich czasów dzieci zajadały się karmelkami. A nie jakąś czekoladą ze słoika. Panienko…
-Panie Samuelu, ja to lubię i będę bardzo długo, bo to jest przepyszne. I smaczne.
-Panienko – stary człowiek chrząknął – jak coś może być jednocześnie przepyszne i smaczne skoro to jedno i to samo.
-No tak… - dziewczynka pochyliła głowę, ni to zawstydzona, ni to rozbawiona gderaniem starego człowieka.
 Nagle kiedy dziewczynka kończyła już jeść rozległ się donośny dzwon wielkiego zegara ustawionego w holu. Zadźwięczało tylko jedno uderzenie i po chwili rezonowania zamilkł na następną godzinę.
-Jak słyszałaś muszę już iść panienko. Mój czas dzisiaj minął. Sama trafisz do swojego łóżka panienko?
-Tak, dziękuję. Do zobaczenia Panie Samuelu, do jutra.
 Stary człowiek wstał z krzesła, które pod nim nie zaskrzypiało i powoli ruszył jedynym korytarzem po dębowych deskach. Które zwykle skrzypiały bardzo głośno, bo w końcu pamiętają jeszcze jego życie.
 Majordomus wchodząc w cień zdążył jeszcze rzucić szeptem za siebie kilka smutnych słów.
-Zobaczymy się, ale niestety nie jutro, ani pojutrze, ani nawet za miesiąc. – i zniknął w swoim portrecie.
***
Nazajutrz

-Dziewczynki wstajemy! – krzyknęła małej jedna z opiekunek – Wszystkie na śniadanie, ale najpierw ubrać się i umyć zęby.
 Wszystkie dziewczynki ubrały się w jednakowe mundurki i wybiegły na śniadanie. Mała jak zawsze została na końcu.
-A ty młoda damo pójdziesz ze mną.
 Dziewczynka idąc korytarzem z opiekunką wertowała wszystkie zakazy, które mogła złamać w ostatnim tygodniu. Na szczęście nie znalazła nic poza ostatnią nocą, ale przecież nikt nie miał prawa się o tym dowiedzieć… Tym bardziej była zaniepokojona…
 Przechodziła między drzwiami do kolejnych sypialni wszystkie były puste. Inne dziewczynki pewnie już dawno zdały sobie sprawę, że ją wezwano. Po posiłku pewnie znów nie będą dawały jej spokoju, ale kiedyś się odczepią. Prawda?
 W końcu dotarła do gabinetu dyrektorki ośrodka, w środku prócz pani Bane, była także jakaś uśmiechnięta kobieta i ponury mężczyzna… Nie było to jednak spowodowane żadną konkretną sytuacją, po prostu pan Kane zawsze miał taki wyraz twarzy.
-Młoda damo. – zwróciła się pani Bane do dziewczynki – Zostaniesz adoptowana.

 Mała nie mogła uwierzyć w to co usłyszała, zawsze o tym marzyła. A panią Kane od razu polubiła, choć jej mąż z tą skwaszoną miną wydał jej się smutną osobą…