Popularne posty

wtorek, 27 maja 2014

Pomiędzy duszami V: Szaman

 Szaman
            -Ccco się dzieje? – zapytała rozbudzona Nami jąkając się.
            Wisiała na jego szyi obejmując go rękami, a nogami „owijając się” wokół jego torsu. Właściwie nie wiedziała jak to możliwie, że tak długo zdołała się utrzymać. Dookoła nich rozciągała się pustynia, gdzieniegdzie tylko widać było  równie czerwone co piasek skały.
            Droga, po której szli była prosta jak strzelił. Żadnych zakrętów… tylko ciągnąca się aż po horyzont czarna smuga. Nawet bez najmniejszych zjazdów, zajazdów, ani innych dupereli, które zazwyczaj można spotkać przy drogach. Normalnie szosa widmo.
            -O! Rozbudziłaś się wreszcie. – powiedział rozweselony Kris – Myślisz, że dasz radę iść? – zapytał przystając.
            -Myślę, że raczej tak. – powiedziała zeskakując z jego grzbietu, po przejściu kilku chwiejnych kroków powiedział – Łap mnie jak będę na ryj leciała.
            -Ok. – powiedział spojrzawszy sceptycznie na niepewnie idącą Namid – Jesteś absolutnie pewna, bo wiesz… po tym zdarzeniu…
            -Spoko. – Absolutnie nie jest spoko – Gdzie my właściwie idziemy? Czemu jesteśmy tutaj, a nie tam? Przecież teraz jest dzień, a nie noc! Powinniśmy być już w obiekcie, bo inaczej nas chyba zabiją… – zamilkła przypomniawszy sobie twarz ochroniarza.
            -Słuchaj. – powiedział zatrzymując Nami, i zgarbił się by spojrzeć jej w oczy – To co zrobiłaś to nie przelewki, więc musimy uciec całkowicie z tamtego miejsca. Inaczej nie da rady, bo wiesz co… boje się co by ci zrobili.
            -Czyli naprawdę go…
            -Przykro mi. Naprawdę. – powiedział chwytając przyjaciółkę za ramiona. Miał minę zbitego psa. Tak jakby to on to zrobił, albo był temu winny.
            -Dobra idziemy! – krzyknęła w przestrzeń, ale wcześniej parsknęła śmiechem na widok wyrazu jego twarzy. Twarzy krzyczącej wielkie: „Przepraszam”. – A właściwie… – powiedziała oblizując spękane od żaru wargi – Czemu tu nie ma żadnych samochodów? Przecież o tej porze powinien być ruch jak na lotnisku. – dodała zerkając na elektryczny zegarek.
            -Mam swoje sposoby. – powiedział uśmiechając się konspiracyjnie.
            -Chyba nic im nie zrobiłeś? – powiedziała wzdrygnąwszy się na samą myśl… z jego darem…
            -Daj spokój nie jestem żadnym potworem… Po prostu przekonałem ich, że na środku tej drogi duży tir z cysterną ciekłego azotu miał wypadek. A tych co o tym nie usłyszeli zawracam. Najczęściej myślą, że mają za mało paliwa, a jak tankują to potem objazdem sobie jadą. – dodał z uśmiechem na ustach.
            -Ale po co ci to? Przecież nie każdy człowiek to wróg…
            -Ale nie wiadomo, który z nich to policja po cywilnemu. Stąd ostrożność… Inaczej pewnie byśmy już siedzieli w obiekcie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
            I szli sobie dalej w błogiej ciszy i spokoju dzięki talentowi Krisa. Pustynia, którą szli tylko gdzieniegdzie była poprzecinana niskimi krzaczkami i sukulentami. Skały czy raczej górki w niektórych miejscach wyglądały tam zupełnie nie na miejscu. Jakby jakiś olbrzym bawiąc się w piaskownicy zostawił swoje klocki. Które przez deszcz i susze, żar i chłód stały się popękane, i jakby wyszczerbione.
            Po pewnym czasie czas zaczął się zlewać i… powoli tracić swoje granice. Rozciągał się i kurczył, zamarzał i znowu płynął… I tak w kółko. Jakby nie mógł się zdecydować czym jest. Po kilku godzinach nieprzerwanego marszu znaleźli opuszczoną stację benzynową. Totalne zadupie…
            Po następnych dwóch godzinach kiedy nawet Kris zaczął się słaniać z wycieńczenia zobaczyli gospodarstwo jakiegoś ranczera.
            -No to kurwa jesteśmy uratowani. – powiedziała wznosząc rękę do nieba.
            -Ja bym się z tym szczęściem tak nie cieszył… Niewiadomo na kogo się tam natkniemy. – odpowiedział septycznie.
            -Ta jasne… ranczer psychopata! Który razem ze swoimi zwierzętami będzie chciał nas zjeść. – zachichotała.
            -A weź idź mi ty!
            Farma należy pewnie do jakiegoś meksykańca. Nikt normalny nie osiedlał by się na takim zadupiu. A właściwie… Jest większe zadupie niż środek pustyni?
            Wyglądało na to, że przypuszczenia Nami się potwierdziły ponieważ ranczo, tak jak każde Meksykańskie było otynkowane na biało. Z takim chropowatymi ścianami… piękne miejsce. Kiedy zbliżali się do hacjendy z drzwi wyszedł mężczyzna w podeszłym wieku. Niewątpliwie Indianin, najwyżej metys. Można to było poznać po tym, że pomimo iż twarz miał bardzo pomarszczoną, włosy zaczynały mu dopiero siwieć. Ciekawa cecha Indian, można powiedzieć, że czasem warto nim być.
            Starzec przystanął i zaprosił ich gestem do środka.
            -Co robimy? – zapytał podejrzliwy Kris – Chyba nie wejdziemy tak po prostu do domu nie znajomego człowieka.
            -A kto jeszcze przed chwilą cieszył  ze mną japę, na samą myśl o piciu i papu. – powiedziała ze śmiechem Nami – Wchodzimy. W każdym bądź razie ja.
            Kris wtoczył się za nią. Dom nie przedstawiał sobą jakiegoś wielkiego piękna. Ot skromna farma… tu stolik, tam krzesło, dalej łóżko… cóż więcej do życia potrzebne.
            Jakież wielkie było ich zdziwienie kiedy weszli do kuchni. Na wielkim drewnianym stole stały trzy parujące miski z jakąś czerwoną potrawą, w której pływały warzywa.
-Rozgośćcie się. – powiedział łagodnym tonem, który miał w sobie coś z rozkazu.
-Naprawdę mm możemy?  - zapytała z zachwytem Nami.
Ale nie musiała czekać na odpowiedź, można to było wyczytać z jego spojrzenia. Kiedy usiedli, a Namid zaczęła jeść z apetytem potrawę zdała sobię sprawę jak bardzo była głodna. Przez całą drogę przez szosę jej umysł mamił ją, że nie jest głodna… a może to Kris… ale cóż kiedy jest możliwość to czemu z tego nie skorzystać?
Po chwili całkowitego pochłonięcia jedzeniem, to znaczy gdy zaspokoiła pierwszy głód, spojrzała na współbiesiadników. Chłopak ciągle był pochłonięty jedzeniem no, ale tak… przecież to Kris on nawet jak je w „normalny” dzień tygodnia to wygląda jakby miał to być jego ostatni posiłek w życiu. Stary człowiek natomiast już chyba skończył swoją małą porcję i przyglądał się swoim młodym gościom.
Ranczer ubrany był… no… jak ranczer. Niebieskie kiedyś dżinsy, przedarte teraz to praktycznie do białości, kraciasta koszula wyglądająca na w miarę nową i lśniący czystym srebrem krawat bolo.
Kiedy takie rozmyślanie o niczym znudziło jej się coś jakby przeskoczyło w jej głowie, uczucie podobne do tego kiedy Kris cię „czyta”. Ale to było silniejsze jakby… bardziej w człowieka się wwiercało dając błogi spokój. Wtem spojrzała na starego Indianina, i zobaczyła jego wzrok… zupełnie taki sam jak jej przyjaciela, kiedy taksuje człowieka. Tylko, że spojrzenie mężczyzny było dużo mniej uporczywe… Jakby nie wkładał w to tyle energii co Kris. Jakby to było dla niego tak zwyczajne jak bieganie.
-Skąd pan wiedział, że przyjdziemy? – zapytał nagle Nami, tylko po to by przerwać to „czytanie”.
-Jak to? – zapytał zdziwiony pytaniem dziewczyny i odpowiedział jakby to była najprostsza rzecz na świecie – Czekałem na was.
-A… po co?
-Żeby wam pokazać.
-Co?
-Kim jesteście. – odpowiedział trochę zdenerwowany – Ale teraz idźcie spać musicie odpocząć przed pracą.
-A jak ma pan na imię? – zapytała kiedy odprowadzał do pokoi nie protestujących nastolatków.
-Noai’de. – po czym zamknął drzwi pokoju.

Dziewczyna spojrzała na swoje odbicie w lustrze i stwierdziła, że odpoczynek jednak jej się przyda. I nie będzie węszyć… Na razie.

środa, 14 maja 2014

Pomiędzy duszami IV: Rozrabiaka

Rozrabiaka
            Stukot glanów na długim korytarzu odbijał się echem i niewątpliwie wytrącił z równowagi większość pracowników tego poziomu ośrodka. A zresztą zamknęli ją tutaj prawie osiem lat temu bez jej zgody niech się martwią. Ich wybór. Ona zresztą nie będzie na pewno stawiać oporu jeśli będą ją chcieli wypuścić.
            Ale, to marzenie ściętej głowy, jest zbyt cenna dla jakiegoś ichniego projektu. Rozmowy z duchami te sprawy. Zdążyła się już połapać jak miała jedenaście lat, że jedynymi osobami z ośrodka, które jako tako mają na uwadze jej dobro to Will i Daniel. Ale i tu nie wiadomo.
            Pytanie za sto punktów jest jednak ciekawsze od tego wszystkiego? Dlaczego razem z Iritem nie urządziła w ośrodku małego piekiełka po to by ją wypuścili? A no dlatego, że jest na tyle rozgarnięta iż zdała sobie sprawę, że więcej osiągnie idąc na współpracę. Poza tym nie jest to żadne więzienie tylko… no po prostu ośrodek zamknięty jeśli chodzi o kontakty z ludźmi. Ale przecież ludzie są też w ośrodku zamknięci tak jak ona i wszyscy mają na jego terenie praktycznie rzecz biorąc swobodę działania. Między innymi wychodzenie na dwór heh… tak niewątpliwie musi być tu szczęśliwa.
            Kiedy wyszła na dziedziniec przez frontowe drzwi wiatr zafurkotał kolorowymi piórami powplatanymi w włosy. Tak, nie ma to jak gorące powietrze Arizony błądzące pomiędzy stołowymi górami z czerwonego kamienia.
            Idąc pozostawiała po sobie tumany piasku czy raczej pyłu, zważywszy na jego… konsystencję. Pośród tego bałaganu spowodowanego przez wiatr nawiewający coraz nowsze drobinki piasku można było zobaczyć połyskujące w dali paliki płotu kolczastego.
Jeszcze kilka kroków i była na trawniku, który niewątpliwie wyróżniał się zielenią pośród rdzawego piasku. Na dość dużym trawniku oprócz jak zwykle pustej o tej porze roku altanki stała sztaluga. A za nią stał Kris w skupieniu pociągnięcie za pociągnięciem malował zachodzące już Słońce.
-Hej! – powiedziała do chłopaka.
Malował dalej nie zwracając uwagi ani na plamy, które co jakiś czas pojawiały się na jego ubraniu. Ani na nią oczywiście.
-Kris! – krzyknęła, kiedy jej „anielska” cierpliwość się wyczerpała.
Zaskoczony człowiek pociągnął po całej długości obrazu czarną farbą, którą jeszcze przed chwilą próbował namalować klucz oddalających się ptaków.
-CO?! – zawołał zdejmując słuchawki.
-Jaki mamy dziś dzień? – zapytała zabawnie przekrzywiając głowę.
-Yyy… środa? – po chwili pstryknąwszy palcami – Nie! Czwartek. Dobrze prawda?
-Jesteś beznadziejny. – odpowiedziała krzywiąc się.
-Co? Znowu zgubiłem kilka dni?
-O Matko… – powiedział zakrywając twarz dłońmi – Nie, dzisiaj jest 13 lipca. I co? Teraz pamiętasz?
-Nie wiem… Dzień nauczyciela… dzień dziecka? Dzień dobroci dla zwierząt. A może…
-Dobra, nie kończ! Nie chcę wiedzieć co jeszcze wymyślisz. Dziś są moje urodziny.
-No i? Masz je co roku… i co roku chcesz coś ode mnie. Więc jak znam życie będę musiał coś dla ciebie zrobić. I nie będzie to dla mnie opłacalne.
-Proszę…
-Ech… – westchnął zrezygnowany -  Czego chcesz?
-Chcę żebyś wyprowadził mnie do miasta. Chcę pójść do jakiejś prawdziwej, obskurnej knajpy i się tam uchlać do nieprzytomności. – powiedziała całkiem poważnie.
A on usłyszawszy tę poważną prośbę parsknął szczerym śmiechem. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że jednak nie żartowała.
-Proszę tylko nie to…
-Ja chcę wyjść poza obiekt. – powiedziała powoli.
-Ech… a masz pieniądze?
-Po co ci one? – zapytała zdziwiona.
-Za coś będziesz musiała kupić no… wszystko co ci będzie potrzebne. – powiedział przewracając oczyma.
-Nie bądź śmieszny głupia nie jestem. – odpowiedziała wyjmując z tylnej kieszeni spodni portfel, który jeszcze kilka minut temu gwizdnęła Willowi.
-No dobra. – odrzekł ciężko wzdychając – Spotkamy się przy wejściu za trzy godziny. Dobra?
-Jesteś wielki. – powiedziała stając na palcach, żeby smoknąć go w policzek.
Tak dobrze jest być wielkim. Pomyślał przekornie, spoglądając na Indiankę oddalającą się tanecznym krokiem w stronę budynku. Ale malować trzeba, założywszy słuchawki na uszy Zwłaszcza przez to, że zepsuł mi go pewien cholernik. Hello darkness, my old friend, I've come to talk with you again, Because a vision softly creeping, Left its seeds while I was sleeping.
***
Po kilku godzinach czekania, Nami wreszcie mogła zasmakować trochę wolności. O umówionym czasie przy drzwiach, oparty o ścianę siedział i czekał na nią słuchając czegoś, jej przewodnik.
-No nareszcie. Będzie pewnie mały problem z ochroną bo po ostatnim razie chyba się skapnęli, że gdzieś wychodzę.
-A często to robisz? – zapytała z niedowierzaniem.
-Wtedy kiedy przynoszę czekolady do obiektu.
-Uh… to często.
-Dobra kucaj nikt nie może nas zauważyć bo będzie kicha. – po chwili – Daj mi moment.
Zamknął oczy i „spojrzał” na najbliższego ochroniarza. Ten po chwili jakby sflaczał po czym znów się wyprostował. Kris skierował jego kroki do budki, człowiek wyłączył alarm i otworzył bramę. Ochroniarz upadł na podłogę z głuchym uderzeniem. Rozkojarzony Kris otarł krew cieknącą z nosa.
-Bosko!
-To czemu się tak nie czuję? Jezu, po Burniem głowa nigdy mnie tak wcześniej nie napieprzała. – powiedział chwytając się za głowę – No dobra, idziemy.
Do bramy zostało tylko pięćdziesiąt metrów… czterdzieści metrów… trzydzieści metrów… nastolatkom ten szaleńczy bieg dłużył się niemiłosiernie… dwadzieścia metrów… dziesięć metrów…
-Stać! – krzyknął Burnie, który najwyraźniej przed chwilą się ocknął.
I wszystko potoczyło się bardzo szybko… Irit (czy może zaskoczona Namid?) „wystrzelił” w jego stronę „ładunek” telekinetyczny. Jego mózg nie wytrzymał, „twardy dysk” nie wytrzymał ilości danych i wysiadł. Ze wszystkich otworów w ciele buchnęła krew. Z oczu, uszu, ust, nosa…
-Ja… ja… ja go zabiłam. – powiedziała łkając.
-Może nie. – powiedział sceptycznie, praktycznie niosąc słaniającą się Nami przez drogę.
-Ale… to przecież był człowiek… jak… Jak ja mogłam to zrobić?
-Tak już z nami… „wyjątkowymi” bywa czegoś nie chcemy, a to robimy. Nie umiemy nad tym panować – mówił teraz bardziej do siebie niż do niej – a Oni myślą, że to robimy ponieważ mamy… Tak zwane dary. Jednak nie umiemy. Bo mimo wszystko jesteśmy wciąż ludźmi.
Ale one już nie słuchała… coraz bardziej się pogrążała w półśnie. Pół… omdleniu? Starając się zapomnieć o Tm co zrobiła w nieświadomej obronie. A może podświadomej? W końcu ten człowiek nigdy nie należał do ludzi, których lubiła. W zasadzie nigdy nie lubiła ludzi, pewnie dlatego, że wszyscy „normalni” patrzyli na nią jak na dziwoląga, którego trzeba zamknąć w klatce.
I nie wypuszczać dopóki nie dowiedzą się co z tą dziewczynką jest nie tak.

Choć właściwie co jest bardziej nieludzkie, bycie „wyjątkowym” czy bycie osobą, która dąży do „potęgi” i „sławy” po trupach takich dziwolągów jak Nami czy Kris?






Sorry bardzo za jedno dniowe opóźnienie!  Na śmierć zapomniałem…

wtorek, 6 maja 2014

Pomiędzy duszami III: Punkt

Punkt
-Powiedzmy, że zgadzam się aby mała została tutaj na jakiś czas.
-John… - powiedziała Kathleen odrywając się na chwilę od zaledwie ośmioletniej płaczącej dziewczynki.
-Rozmawialiśmy już na ten temat. Nie radzimy sobie z tym… tym czymś. Musimy ją tu zostawić, przynajmniej na jakiś czas. – powiedział pułkownik.
-Proszę się nie martwić jak znam życie to tak zwany Poltergeist i mała niedługo do was wróci.
 Powiedział łagodnie mężczyzna w białym kitlu pocieszając kobietę. Jego szpakowate włosy wyglądały tak jakby przed chwilą przez jego gabinet przeszedł mały huragan. A w oczach jakby  przez cały czas igrały radosne ogniki.
-Nie wydaje mi się, że to coś sobie kiedyś pójdzie. – powiedział Kane jakby wiedząc co dolega dziewczynce… i jakby postawił już nad nią kropkę – Ostatnio to coś omal nie zabiło Kathleen. –powiedział z rozgorączkowaniem w głosie do mężczyzny.
-Kochanie przesadzasz… – odpowiedziała kobieta mimowolnie pocierając zadrapania na ramieniu.
-Przesadą można jedynie nazwać to Coś. Bo nie wiem jak dla ciebie, ale dla mnie normalną rzeczą nie są latające noże kuchenne lub rozbijające się o ściany krzesła. Które jeszcze przed chwilą chciały cię przewrócić! – mówił podniesionym głosem.
-Proszę Pana. – powiedział mężczyzna ni to znużony ni to rozbawiony – Jeśli to zjawisko, pochodzi od małej, tak jak Pan sugeruje. To znaczy iż nie skrzywdzi nikogo kto nie zrobił jej krzywdy. – cedził ostatnie zdanie przez zęby spoglądając na wojskowego wilkiem.
-C… Co Pan? Że niby… niby jaa… Takie coś? – krzyknął zdenerwowany nie na żarty.
-Nic w Pana nie wmawiam, – odpowiedział ponuro – ale fakt jest taki, że nie wiemy co to jest. Tak więc na wszystko muszę zwracać uwagę. Co za tym idzie niestety, ale jak to było przed chwilą powiedziane… – kontynuował po chwili ciężko westchnąwszy – Dzieciaka trzeba będzie na jakiś czas zostawić u nas w ośrodku.
Kiedy mała usłyszała TO tuląc się do swojej „mamy” ciarki przeszły jej po plecach. Czemu? Czemu? Czemu? Zadawała sobie to jedno bolesne pytanie. Wcisnęła się po chwili jeszcze mocniej w ramię kobiety, aby choć trochę nacieszyć się zapachem… domu? Miłości? Szczęścia? Złudzenia w którym żyła przez ten krótki czas. Iluzji, że jej życie może być podobne do życia jej rówieśników… i innych ludzi.
Ale przecież po co przestawać skoro to złudzenie było tak piękne. Cóż przynajmniej przez pierwsze dwa lata, a może nawet krócej… Jednak ważne, że przynajmniej jedno z jej nowych „rodziców” się o nią martwi i niestety będzie za nią tęsknić. I na pewno nie będzie to pułkownik John Kane… o nie.
Po kilku bolesnych minutach, wyjrzała znad ramienia kobiety, by spojrzeć na przybranego ojca. Jego twarz, kiedy napotkał wzrok małej wyrażała smutek, ale nie mógł ukryć jednego. Oczu, które zawsze są odbiciem duszy i nie da się nimi oszukiwać tak dobrze jak twarzą. A oczy tego mężczyzny wyrażały praktycznie bezgraniczne szczęście i bez wątpliwie złośliwą satysfakcję.
Zwariował, skoro w małej dziewczynce widzi śmiertelnego wroga. Zwariował. Już dawno temu. Zwariował. Pomimo starań jego żony. Zwariował. Choć mała próbowała obdarzyć go miłością. Zwariował. Bo stracił syna. Zwariował!
Tak można było posumować jego… życie. Od tamtego momentu.
-A co to jest ten… Poltergeist? – zapytała przełykając łzy Kathleen – Czy to coś groźnego?
-Heh… – parsknął mężczyzna – Nie można tego z całą pewnością nazwać niebezpiecznym dla małej. Poltergeist to tak naprawdę syndrom dolegający w mniejszym lub mniejszym stopniu wszystkich ludzi. Polega na hmm… wzmożonej aktywności psionicznej, która…
-Psio… co? – zapytał wojskowy.
-Aktywność mózgowa pozwalająca na oddziaływanie na środowisko zewnętrzne za pomocą psychokinezy lub telepatii. A więc aktywność ta występuje najczęściej w wieku dojrzewania, ale jak widać na przykładzie… eee… Nami mogą występować w wieku dziecięcym jak i dorosłym.
-Ale przejdzie jej tak? – zapytała z przejęciem Kathleen – Już niedługo będzie wszystko dobrze, tak?
-Niestety nic nie mogę Pani obiecać. – powiedział bezradnie wzruszając ramionami – Nikt nie umie na to pytanie bez diagnozy, poza tym jestem tylko asystentem… Tak więc ech… mam nadzieję, że Pani rozumie.
-Chodź już Kathleen.
-Chcę jeszcze zostać chwilę małą.
Widząc, że żona nie opuści małej tak łatwo podszedł powoli i przygarnął obydwie do siebie. A kiedy już wstał powiedział:
-Kath proszę nie utrudniaj tego jeszcze bardziej…
-Dobrze już idę… – powiedziała wycierając teatralnym gestem oczy za pomocą chusteczki.
Zbliżając się do drzwi Pani Kane jak gdyby coraz bardziej się kurczyła i garbiła, ulatywała z niej energia. Jej mąż… wręcz przeciwnie jedynie próbował udawać przygnębienie jednakże z marnym skutkiem. Radość to uczucie, które chyba najtrudniej ukryć, nawet takie mroczne szczęście.
Pielęgniarz przyglądał się z rosnącą goryczą w sercu na tą scenkę, jednak on nie mógł zrobić nic. Jedynie stać i czekać, na rozwój patowej sytuacji. Kiedy jej „rodzice” poszli wyciągnął rękę w stronę dziwnej dziewczynki i powiedział:
-Chodź, przejdziemy się do gabinetu mojego szefa.
Wszystkie mijane przez nich korytarze były puste, najprawdopodobniej dlatego, że jeszcze nie zaczęła się przerwa. Co prawda trochę inna niż ta w szkole, ale na podobnych zasadach. Tylko mniej dzieci wychodzi, a więcej ludzi w białych kitlach. Dużo, dużo więcej.
Korytarz był bardzo długi… Kolejne dziesięć metrów było odmierzone następną świetlówką. Pierwsza świetlówka… druga świetlówka… trzecia świetlówka… czwarta świetlówka… piąta świetlówka… szósta świetlówka… siódma świetlówka… ósma świetlówka… dziewiąta świetlówka… dziesiąta świetlówka… Białe drzwi po lewej prawie na samym końcu korytarza.  William Bruce nacisnął klamkę, otworzył drzwi i wprowadził małą do pomieszczenia, po czym wyszedł.
-Hej. – powiedział łagodnym głosem wysoki, trochę otyły mężczyzna, zapraszająco wskazując krzesło gestem – Czy masz mi coś do powiedzenia?
Wzruszenie ramionami.
-Ech… no dobrze, nikt nie mówił, że początki będą łatwe. Wiesz jak to kontrolować?
Wzruszenie ramionami.
-Ale wiesz skąd to się bierze? – powiedział drapiąc się w brodę.
-To… to wszystko wina Irita… – szepnęła dziewczynka pociągając nosem – Przez niego już mnie nie kochają…
-Kto to Irit? – zapytał psycholog wyraźnie zdziwiony.
-Mój przyjaciel… jedyny.
-Jest tutaj? – zapytał rozglądając się po pomieszczeniu jakby miał nadzieję go zobaczyć.
-Tak.
-A czy… może jakoś pokazać swoją obecność? – powiedział sceptycznie.
Mosiężna lampa stojąca na starym dębowym biurku. Na niej piękny abażur z białego szkła inkrustowanego złotem… Namid nie chodziło dokładnie o to, ale Irit nigdy się jej nie słucha w stu procentach. Przedmiot pękł, a białe i złote bryzgi poleciały na wszystkie strony. Te, które poleciały w kierunki ludzi zatrzymały się w powietrzu jakby czas zwolnił i powoli opadły na ziemię.
Byt przynajmniej rozumiał, że nie może ich krzywdzić. Oczywiście tych, którzy ni krzywdzą jej…
-Niewiarygodne…
Daniel Warren, jeszcze długo wypytywał Nami o ten dziwny byt, który poruszał się krok w krok za nią. Jednakże ona nie mogła mu praktycznie powiedzieć nic więcej po za tym co sam zobaczył.
Z męczącej sytuacji wybawił małą z trudnej sytuacji, kiedy wszedł do pomieszczenia.
-Dobra Daniel ja zabieram ją do jadalni.
-Co tak szybko? – zdziwił się Warren zerkając na zegarek, z całej trójki chyba tylko on dobrze się bawił.
-Jest trzecia, a to oznacza…?
-… obiad. Cholera jasne zapomniałem. No dobra zabierz ją tam.
I znowu… Pierwsza świetlówka… druga świetlówka… trzecia świetlówka… czwarta świetlówka… piąta świetlówka… szósta świetlówka… siódma świetlówka… ósma świetlówka… dziewiąta świetlówka… dziesiąta świetlówka…
-Hmm… do kogo by cię tu dosadzić… O! Zobacz widzisz tego chłopczyka jest zdaje się tylko o rok starszy… ile on tam miał? A dziewięć. – powiedział po chwili zastanowienia.
Chłopiec wyróżniał się wśród tłumu. Blada cera… zdawać by się mogło, że przez jego twarz zaraz zobaczy się ścianę, o którą był oparty. Czarne oczy zdawały się pochłaniać całe światło z pomieszczenia. Poza tym wyglądały strasznie… dojrzale? A przynajmniej jak na takiego brzdąca.
-Cześć. – powiedziała niepewnie Nami, wyciągając w jego stronę dłoń – Jestem Nami.
Chłopiec „zamroził ją” na chwilę spojrzeniem i spojrzał na nią. Tak jakby taksował ją centymetr po centymetrze.

-Cześć, jestem Kris.





Wybaczcie za to, że musieliście tak długo czekać, ale jakoś czasu nie było... Lecz nie bójcie się. Mam już przygotowane opowiadania, które teraz będą pojawiać się w każdy wtorek. Do kiedy? A to sam Bóg raczy wiedzieć.