Szaman
-Ccco się dzieje? – zapytała
rozbudzona Nami jąkając się.
Wisiała na jego szyi obejmując go
rękami, a nogami „owijając się” wokół jego torsu. Właściwie nie wiedziała jak
to możliwie, że tak długo zdołała się utrzymać. Dookoła nich rozciągała się
pustynia, gdzieniegdzie tylko widać było
równie czerwone co piasek skały.
Droga, po której szli była prosta
jak strzelił. Żadnych zakrętów… tylko ciągnąca się aż po horyzont czarna smuga.
Nawet bez najmniejszych zjazdów, zajazdów, ani innych dupereli, które zazwyczaj
można spotkać przy drogach. Normalnie szosa widmo.
-O! Rozbudziłaś się wreszcie. –
powiedział rozweselony Kris – Myślisz, że dasz radę iść? – zapytał przystając.
-Myślę, że raczej tak. – powiedziała
zeskakując z jego grzbietu, po przejściu kilku chwiejnych kroków powiedział –
Łap mnie jak będę na ryj leciała.
-Ok. – powiedział spojrzawszy
sceptycznie na niepewnie idącą Namid – Jesteś absolutnie pewna, bo wiesz… po
tym zdarzeniu…
-Spoko. – Absolutnie nie jest spoko
– Gdzie my właściwie idziemy? Czemu jesteśmy tutaj, a nie tam? Przecież teraz
jest dzień, a nie noc! Powinniśmy być już w obiekcie, bo inaczej nas chyba
zabiją… – zamilkła przypomniawszy sobie twarz ochroniarza.
-Słuchaj. – powiedział zatrzymując
Nami, i zgarbił się by spojrzeć jej w oczy – To co zrobiłaś to nie przelewki,
więc musimy uciec całkowicie z tamtego miejsca. Inaczej nie da rady, bo wiesz
co… boje się co by ci zrobili.
-Czyli naprawdę go…
-Przykro mi. Naprawdę. – powiedział
chwytając przyjaciółkę za ramiona. Miał minę zbitego psa. Tak jakby to on to
zrobił, albo był temu winny.
-Dobra idziemy! – krzyknęła w
przestrzeń, ale wcześniej parsknęła śmiechem na widok wyrazu jego twarzy.
Twarzy krzyczącej wielkie: „Przepraszam”. – A właściwie… – powiedziała
oblizując spękane od żaru wargi – Czemu tu nie ma żadnych samochodów? Przecież
o tej porze powinien być ruch jak na lotnisku. – dodała zerkając na elektryczny
zegarek.
-Mam swoje sposoby. – powiedział
uśmiechając się konspiracyjnie.
-Chyba nic im nie zrobiłeś? –
powiedziała wzdrygnąwszy się na samą myśl… z jego darem…
-Daj spokój nie jestem żadnym
potworem… Po prostu przekonałem ich, że na środku tej drogi duży tir z cysterną
ciekłego azotu miał wypadek. A tych co o tym nie usłyszeli zawracam.
Najczęściej myślą, że mają za mało paliwa, a jak tankują to potem objazdem
sobie jadą. – dodał z uśmiechem na ustach.
-Ale po co ci to? Przecież nie każdy
człowiek to wróg…
-Ale nie wiadomo, który z nich to
policja po cywilnemu. Stąd ostrożność… Inaczej pewnie byśmy już siedzieli w
obiekcie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
I szli sobie dalej w błogiej ciszy i
spokoju dzięki talentowi Krisa. Pustynia, którą szli tylko gdzieniegdzie była
poprzecinana niskimi krzaczkami i sukulentami. Skały czy raczej górki w
niektórych miejscach wyglądały tam zupełnie nie na miejscu. Jakby jakiś olbrzym
bawiąc się w piaskownicy zostawił swoje klocki. Które przez deszcz i susze, żar
i chłód stały się popękane, i jakby wyszczerbione.
Po pewnym czasie czas zaczął się
zlewać i… powoli tracić swoje granice. Rozciągał się i kurczył, zamarzał i
znowu płynął… I tak w kółko. Jakby nie mógł się zdecydować czym jest. Po kilku
godzinach nieprzerwanego marszu znaleźli opuszczoną stację benzynową. Totalne zadupie…
Po następnych dwóch godzinach kiedy
nawet Kris zaczął się słaniać z wycieńczenia zobaczyli gospodarstwo jakiegoś
ranczera.
-No to kurwa jesteśmy uratowani. –
powiedziała wznosząc rękę do nieba.
-Ja bym się z tym szczęściem tak nie
cieszył… Niewiadomo na kogo się tam natkniemy. – odpowiedział septycznie.
-Ta jasne… ranczer psychopata! Który
razem ze swoimi zwierzętami będzie chciał nas zjeść. – zachichotała.
-A weź idź mi ty!
Farma
należy pewnie do jakiegoś meksykańca. Nikt normalny nie osiedlał by się na
takim zadupiu. A właściwie… Jest większe zadupie niż środek pustyni?
Wyglądało na to, że przypuszczenia
Nami się potwierdziły ponieważ ranczo, tak jak każde Meksykańskie było
otynkowane na biało. Z takim chropowatymi ścianami… piękne miejsce. Kiedy
zbliżali się do hacjendy z drzwi wyszedł mężczyzna w podeszłym wieku. Niewątpliwie
Indianin, najwyżej metys. Można to było poznać po tym, że pomimo iż twarz miał
bardzo pomarszczoną, włosy zaczynały mu dopiero siwieć. Ciekawa cecha Indian,
można powiedzieć, że czasem warto nim być.
Starzec przystanął i zaprosił ich
gestem do środka.
-Co robimy? – zapytał podejrzliwy
Kris – Chyba nie wejdziemy tak po prostu do domu nie znajomego człowieka.
-A kto jeszcze przed chwilą cieszył ze mną japę, na samą myśl o piciu i papu. –
powiedziała ze śmiechem Nami – Wchodzimy. W każdym bądź razie ja.
Kris wtoczył się za nią. Dom nie
przedstawiał sobą jakiegoś wielkiego piękna. Ot skromna farma… tu stolik, tam
krzesło, dalej łóżko… cóż więcej do życia potrzebne.
Jakież wielkie było ich zdziwienie
kiedy weszli do kuchni. Na wielkim drewnianym stole stały trzy parujące miski z
jakąś czerwoną potrawą, w której pływały warzywa.
-Rozgośćcie
się. – powiedział łagodnym tonem, który miał w sobie coś z rozkazu.
-Naprawdę
mm możemy? - zapytała z zachwytem Nami.
Ale
nie musiała czekać na odpowiedź, można to było wyczytać z jego spojrzenia.
Kiedy usiedli, a Namid zaczęła jeść z apetytem potrawę zdała sobię sprawę jak
bardzo była głodna. Przez całą drogę przez szosę jej umysł mamił ją, że nie
jest głodna… a może to Kris… ale cóż
kiedy jest możliwość to czemu z tego nie skorzystać?
Po
chwili całkowitego pochłonięcia jedzeniem, to znaczy gdy zaspokoiła pierwszy
głód, spojrzała na współbiesiadników. Chłopak ciągle był pochłonięty jedzeniem
no, ale tak… przecież to Kris on nawet jak je w „normalny” dzień tygodnia to
wygląda jakby miał to być jego ostatni posiłek w życiu. Stary człowiek
natomiast już chyba skończył swoją małą porcję i przyglądał się swoim młodym
gościom.
Ranczer
ubrany był… no… jak ranczer. Niebieskie kiedyś dżinsy, przedarte teraz to
praktycznie do białości, kraciasta koszula wyglądająca na w miarę nową i
lśniący czystym srebrem krawat bolo.
Kiedy
takie rozmyślanie o niczym znudziło jej się coś jakby przeskoczyło w jej
głowie, uczucie podobne do tego kiedy Kris cię „czyta”. Ale to było silniejsze
jakby… bardziej w człowieka się wwiercało dając błogi spokój. Wtem spojrzała na
starego Indianina, i zobaczyła jego wzrok… zupełnie taki sam jak jej
przyjaciela, kiedy taksuje człowieka. Tylko, że spojrzenie mężczyzny było dużo
mniej uporczywe… Jakby nie wkładał w to tyle energii co Kris. Jakby to było dla
niego tak zwyczajne jak bieganie.
-Skąd
pan wiedział, że przyjdziemy? – zapytał nagle Nami, tylko po to by przerwać to
„czytanie”.
-Jak
to? – zapytał zdziwiony pytaniem dziewczyny i odpowiedział jakby to była
najprostsza rzecz na świecie – Czekałem na was.
-A…
po co?
-Żeby
wam pokazać.
-Co?
-Kim
jesteście. – odpowiedział trochę zdenerwowany – Ale teraz idźcie spać musicie
odpocząć przed pracą.
-A
jak ma pan na imię? – zapytała kiedy odprowadzał do pokoi nie protestujących
nastolatków.
-Noai’de. – po czym zamknął drzwi
pokoju.
Dziewczyna spojrzała na swoje odbicie
w lustrze i stwierdziła, że odpoczynek jednak jej się przyda. I nie będzie
węszyć… Na razie.