Mam nadzieję, że "nikt" się nie pogniewa, że jednak to wrzuciłem, ale cóż... Po prostu mogę, bo w końcu to ja jestem autorem - życzę miłego czytania.
Do tamtego pamiętnego dnia byłem zwykłym gościem, takim jak
wy. Chodziłem do kina, próbowałem podrywać dziewczyny i przejmowałem się czymś
takim jak słabe oceny. Nic szczególnego. Nie prosiłem się o to, żeby być synem rzymskiego boga.
Jeśli czytacie tę książkę jako
kolejne oderwanie się od rzeczywistości, czytajcie sobie dowoli. Zapewne
myślicie też, że to wszystko się nie wydarzyło, a moje życie to tylko wymysł
jakiegoś pisarza… Szczerze powiedziawszy zazdroszczę wam tego. Lecz jeśli
rozpoznasz się na jej kartach, jeśli poczujesz, że jej słowa coś w tobie
poruszyły, natychmiast ją odłóż. Możesz być jednym z nas. A wystarczy, że się
tego dowiesz... Wtedy to już tylko kwestia czasu, kiedy oni też to wyczują i
przyjdą po ciebie. Nie mów wtedy, że cię nie ostrzegałem.
Nazywam się Kwin Beck. Mam
szesnaście lat. Jeszcze jakiś czas temu byłem uczniem Prywatnego Liceum
Ogólnokształcącego im. Jana Matejki dla młodzieży
z problemami, znajdującego się w Poznaniu.
Czy ja mam problemy?
Poniekąd…
Mógłbym zacząć od dowolnego
momentu w moim nieszczęsnym i krótkim życiu, żeby to udowodnić, ale prawdziwe
problemy zaczęły się w czerwcu. Wtedy nasz rocznik wybrał się na wycieczkę do muzeum.
Dwadzieścioro szurniętych dzieciaków i dwoje nauczycieli jechało wynajętym autobusem
do Muzeum Archeologicznego w Poznaniu, żeby obejrzeć starożytne różności.
Jak zwykle oznaczało to śmierć z
nudów, ale czego się nie robiło żeby dostać ocenę dzięki której przetrwamy do
następnej klasy…
Przez cały czas pobytu w budynku
chłopacy zachowywali się jak kretyni, a dziewczyny krążyły smętnie w dawno określonych
grupkach. I wszyscy jak jeden mąż udawali, że nie słyszą „ciekawych” historii
opowiadanych przez starego przewodnika, wyglądającego tak jakby sam nie wierzył
w to co nam próbuje wmówić. Innymi słowy, to co zwykle na szkolnej wycieczce.
Przez dwie godziny udało się nam
przejść prawie wszystkie sekcje, oprócz rzymskiej.
Kiedy w końcu weszliśmy na
odpowiednie piętro nikt nie wyglądał na chociaż trochę bardziej
zainteresowanego niż poprzednio, tylko parę dziewczyn wyciągnęło z kieszeni
smartfony żeby zaspokoić głód facebook’owy.
Jedynie ja oderwałem się od
słuchawek, i spróbowałem dowiedzieć się coś z tego co mówił gruby staruszek. Niestety przez jego seplenienie zrozumieć coś,
graniczyło z niemożliwością.
W pewnym momencie przechodzenia
przez wystawę rzymską poczułem dziwne łaskotanie i uścisk w żołądku. Trochę tak
jakbym miał chorobę morską. Usłyszałem ciche brzęczenie w uszach które
stopniowo nabierało na sile. Zacząłem się obracać, ale chyba nikt tego nie czuł
bo przez cały czas wszyscy wyglądali jakby zaraz mieli wykitować.
Dźwięk stawał się powoli
nieznośny, a uszy zaczęły się zatykać.
W pewnym momencie salą wstrząsnął
wybuch, a zza rogu wypadł czy raczej wyleciał, dziwaczny poskręcany kształt.
W tej właśnie chwili wszyscy uczniowie,
a także nauczyciele wraz z przewodnikiem dokonali bardzo bohaterskiego, oraz
zapewne inteligentnego czynu i… rzucili
się w te pędy do wyjścia przez klatkę schodową na dół, krzycząc przy tym coś o straszliwie
wielkiej anakondzie. Jeden z nauczycieli upuścił wielki i przestarzały telefon,
którym zapewne miał zamiar dodzwonić się na policję.
Zostałem, choć sam nie wiedziałem
dlaczego. Jednak przez cały czas cichy głosik gdzieś z tyłu głowy mówił mi, że
zrobiłem dobrze…
…a może po prostu tak naprawdę
nie zdjąłem słuchawek?
W resztkach rozbitego posągu
jakiegoś zapyziałego rzymskiego filozofa coś się poruszyło. Kawałki białego
marmuru zadrżały i z pomiędzy skały wypełzły dwa węże. Każdy miał bardzo paskudnie
wyglądający garnitur zębów ociekających zieloną śliną, która przy zetknięciu z
ziemią zaczynała syczeć. Żółto jarzące się oczy bez powiek pałały bezkresną
nienawiścią skierowaną we mnie. Obydwa węże zaczęły przysuwać się przez
rumowisko w moją stronę.
Nie…
…nie węże. Wąż. Jeden. Mający po
jednej głowie na obu końcach ciała. Z ciałem pokrytym lśniącymi łuskami,
wielkości dłoni dorosłego człowieka.
Dziwaczny stwór pełznął niespiesznie
w moją stronę pozostawiając drugi łeb w tyle. Utkwiony we mnie wzrok
dziesięciometrowej bestii sprawiał, że kolana mi się trzęsły, a nogi wydawały
się jak z ołowiu. Nie umiałem uciekać. Tak jakby ten wąż szeptał mi, że tak
naprawdę jest bardzo miły i nie zrobi mi krzywdy. Tia…
Nagle zza ściany zza której
wypadło zwierzę wybiegła trójka nastolatków. Nie byłoby w tym nic dziwnego
(poza oczywistym idiotyzmem wyżej wymienionych), gdyby nie to, że na zwykłe
ubrania mieli pozakładane wyposażenie rzymskich legionistów. Na samym przedzie
biegł chłopak mniej więcej w moim wieku, który wyglądał tak jakby urwał się ze
„Słonecznego patrolu”. Pierwsza z dziewczyn biegnących za nim miała kruczoczarne
rozwiane włosy, a druga z urody przypominała Hinduskę.
Niecodzienna grupka wpadła z
krzykiem na potwora, który rozpoznawszy w nich większe zagrożenie skoczył w ich
stronę, tracąc mną zainteresowanie. Nie, żebym się tym faktem zasmucił.
Barczysty chłopak próbował zranić
zwierzę, dziwnym krótkim mieczem zrobionym ze stali, ale te było dużo szybsze.
Nie odwracając swojego przedniego łba w stronę nastolatka wyrwał mu broń zębami
i po chwili użyło tylnej głowy niczym maczugi.
Człowiek poleciał na ścianę niczym szmaciana lalka, i tam osunął się
nieprzytomny.
Obydwie dziewczyny zlekceważyły
rannego kolegę i pomknęły, z pozoru chaotycznie, w stronę zagrożenia. Miały jednak taktykę…
…zwolniły kiedy były kilka metrów
od bestii, i zaczęły ją okrążać. Stwór nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia.
Kiedy wojowniczki znalazły się na dwóch końcach węża stało się coś godnego czeskiej
komedii. Zwierzę zamiast szybko podpełznąć do którejś z dziewczyn zaczęło
pełznąć w obydwu kierunkach naraz, a
przynajmniej próbowało. Ponieważ właśnie wtedy, gdy zielone pierzaste
grzywy istoty, wraz z jej łuskami kołysały się w bezsensownym wysiłku,
nastolatki przypuściły ostateczny atak.
Hinduska podeszła bardzo blisko
„swojej” paszczy, przez co druga straciła zainteresowanie i jedynie szczerzyła
kły. Tą sytuację wykorzystała czarnowłosa. Susem przyskoczyła do połowy
długości węża. Niezwykle szybkim ruchem ręki obróciła miecz o sto osiemdziesiąt
stopni, i wykonała gwałtowne cięcie. Dziwaczny stwór podniósł gwałtownie
obydwie głowy, poczym równie szybko je opuścił, a żółte oczy powoli zaczęły
gasnąć. Bestia była przepołowiona, a lepka czarna krew powoli zaczęła wypływać
z obu stron.
Nie zwracając na mnie
najmniejszej uwagi, dziewczyny podbiegły do leżącego blondasa. Nie wyglądał
zbyt dobrze. Oczy mimo, że otwarte uciekły mu w tył głowy tak, że było widać
tylko białka. Hinduska uniosła jego głowę, i nawet z odległości pięciu metrów
mogłem zauważyć pokaźny rozmiarów guz rosnący na potylicy nastolatka. Dziewczyna
włożyła mu pod szyję plecak niczym prowizoryczną poduszkę.
Druga, ta czarnowłosa o jasnej
skórze, wyjęła ze swojej torby termos i nie zważając na głuche jęki
poszkodowanego wlała mu w usta zawartość nakrętki. Przez chłopaka jakby przeszedł
prąd, najpierw zadrżał, a po chwili zwiotczał jakby już nigdy nie miał wstać.
Lecz zaraz potem spróbował gwałtownie
się podnieść, ale wciąż był jeszcze otumaniony. Syknął tylko kiedy już prawie
siedział poczym znów położył się tam gdzie wcześniej.
-Siedź, bo jeszcze jak sobie coś
znów połamiesz to trzeba będzie zmarnować kolejną porcję nektaru – powiedziała
ciemnoskóra.
-A niby czemu zmarnować? Ja
zawsze wygrywam życie, Ema.
-Oj, chyba nie. Tacy idioci jak
ty prędzej czy później umierają. Najczęściej w straszliwych męczarniach –
dodała z szyderczym uśmieszkiem na ustach.
Niespodziewanie dla samego siebie
przełamałem strach, który trzymał mnie od chwili gdy spojrzałem w oczy potwora.
Zacisnąłem rękę na kabelku od słuchawek, i wydusiłem zachrypniętym głosem
jedyną rzecz jaka w tej chwili przyszła mi do głowy.
-Co… Co to było?
Tamci, jak na komendę odwrócili
się w moją stronę, tak jakby wcześniej faktycznie mnie nie widzieli.
Czarnowłosa tylko zerknęła na mnie, potem na Hinduskę i wróciła do „czarowania”
nad blondynem. Z kolei Emilia wstała, otrzepała poszarpane spodnie, z
marmurowego pyłu i podeszła do mnie pewnym krokiem.
-Ty chyba nie jesteś
śmiertelnikiem – rzuciła w moją stronę, bardziej jak stwierdzenie niż pytanie.
-Eee…
-Dokładnie, mój drogi Watsonie…
choć odpowiedź zdaje się być oczywista. Widziałeś amfisbaenę – dodał jakby to
wszystko wyjaśniało.
-Yyy…
-Emi, może powiedz mu to
najprościej jak to możliwe, co? I przestań bawić się w zagadki! Nie wiem, czy
ty pamiętasz moment w którym się dowiedziałaś, ale mój mózg ledwo wytrzymał jak
zobaczyłam pierwszego potwora – powiedziała czarnowłosa nie odrywając się od
obwiązywania głowy rannego bandażem.
-W jej przypadku pewnie to będzie
tak, jakby zrzuciła mu na głowę kowadło – powiedział pod nosem.
Hinduska chrząknęła teatralnie,
jakby zaraz miała wygłosić jakąś długą przemowę. Po chwili z jej ust, z
szybkością karabinu maszynowego, popłynął potok słów.
-A więc tak… Jesteś dzieckiem
jakiegoś rzymskiego boga, jeśli masz szczęście dostałeś w spadku jakieś fajowe
moce. Czekają cię wspaniałe przygody, i niebezpieczne walki z potworami. A…
byłabym zapomniała, najprawdopodobniej nie pożyjesz zbyt długo, ale nie martw
się. Wyprawimy ci ładny pogrzeb i usypiemy cieszącą oko mogiłę. Czy ta
wypowiedź cię usatysfakcjonowała Diano?
Dziewczyna w odpowiedzi
przewróciła tylko oczyma, a ja zgodnie z jej prognozą czułem się potwornie.
Moje myśli galopowały w szaleńczym tempie, przez co jeszcze bardziej rozbolała
mnie głowa. Ja synem rzymskiego… Nie. Chociaż? Można by w tym momencie znaleźć
rozwiązanie wielu niewyjaśnionych zdarzeń w moim życiu. Nie! To nie możliwe…
Ale… Jednak jak inaczej wytłumaczyć istnienie tego stwora… amfi-cośtam?
A właściwie…
-Co się z tym czymś stało?
-Z amfisbaeną? Wyparowała, jak ją
zabiłyśmy – powiedziała, ze szczerą dumą w głosie Emilia.
W tym momencie ja spojrzałem w
miejsce w którym ostatni raz ją widzieliśmy i faktycznie nic tam nie było.
Jednak po chwili coś mnie zmroziło… Czym w takim bądź razie są te
serpentynowate ślady, z czarnej jak smoła krwi, prowadzące za najbliższą
ścianę.
-Tej chyba nie zabiłyście –
spróbowałem powiedzieć, tak jakbym się nie bał, ale nie bardzo mi wyszło.
Kiedy Emilia zobaczyła ślady jej
oczy zrobiły się wielkie niczym spodki, tak jakby przed chwilą zobaczyła samą
śmierć. Bo właściwie było to możliwe.
Nie wyrzekłszy żadnego słowa w
stronę swoich towarzyszy, poprawiła wszystkie rzemienie zbroi i podniosła
miecz, który wcześniej upuściła. Wywinęła nim młynka, ni to popisując się, ni
rozgrzewając do walki. Rzuciła szybkie spojrzenie na podłogę i podniosła
stamtąd kolejny miecz, dłuższy i wyglądający jakby w całości był wykonany ze
szczerego złota.
-Diana pozwól, że pożyczę twoją spathę i dam ją stażyście. Będzie jej
bardzo potrzebował.
Czarnowłosa w odpowiedzi
spojrzała tylko smutno w moją stronę, jakby zaraz miało zdarzyć się coś złego.
Coś złego…
…chyba straszliwego, czemu ja
wtedy nie uciekłem?!
Dotarło do mnie na co właściwie
poszedłem, gdy zdało mi się, że stoję na korytarzu tylko z Emilią. Oczywiście
pozostała dwójka ciągle tam była jednak atmosfera skupienia wokół dziewczyny
powodowała, że czułem się jakbym był rekrutem w wojsku, a ona oficerem. Czy
czymś takim…
Nim się obejrzałem trzymałem w
drżącej ręce ten dziwny miecz – spathę,
i próbowałem nie spanikować. Heroska chwyciła mnie za kołnierz i pociągnęła w
stronę sąsiedniej wystawy, co wyglądało zapewne dość dziwnie, bo była ode mnie niższa
więcej niż głowę. Ale mnie jakoś nie było wtedy do śmiechu.
-Ale ja…
-Tak wiem, że jesteś gotów
poświęcić się dla dobra Rzymu, ale nie musisz. Już ja się postaram żebyś nie
zginął.
-Nie…
-Wiem, że nie zamierzasz
zdezerterować, ale to obowiązek każdego legionisty więc zachowaj te uwagi dla
siebie – gadała jak najęta.
-Hej posłuchaj mnie może, co? –
zawołałem roztrzęsiony.
-To ty posłuchaj! – przycisnęła mnie
do ściany głowicą swojego miecza, i powiedziała tak jakbym był małym nieznośnym
chłopcem – Jesteś herosem czy ci się to podoba czy nie, i zaraz sprawdzę ile
jesteś warty. Tam, za rogiem czai się potwór. Amfisbaena jest wymagającym
przeciwnikiem i dlatego dałam ci spathę,
będziesz mógł trzymać ją od siebie na dystans. A dodatkowo posłużysz mi jako
przynęta. Zrozumiano?
-Tak, to znaczy chyba t…
-Więc ruszaj, do boju szeregowy.
Kiedy popchnęła mnie do przodu
myślałem, że będę miał czas na jakieś przygotowanie się do walki, chociażby
psychiczne. I znowu się pomyliłem. W momencie w którym przestałem czuć ścianę
pod plecami spojrzały na mnie dwie pary żółtych jonizujących oczu. I rozpoczął
się danse macabre.
Nie będę udawał. Na wstępie, pożytku
było ze mnie niewiele.
Na początku próbowałem działać
logicznie, jednak ten pomysł szybko zawiódł. Kiedy zacząłem okrążać bestię, tak
jak powinno się to robić z innym szermierzem (a nie z plującym kwasem dwugłowym
wężem zabójcą). Jednakże stwór nie był
tak cierpliwy jak ostatnio i od razu rzucił się do ataku głową, która była
najbliżej mnie. Najpierw wąż próbował wyrwać mi miecz zębami, tak jak uczynił
to z tamtym gościem, ale ja niewiadomym sposobem wywinąłem się mu i skoczyłem w
bok unikając drugiej głowy, która pędziła na mnie jak buława. Kiedy udało mi
się to zrobić, i wylądowałem bezpiecznie w połowie szerokości muzealnego
korytarza, obróciłem się w stronę amfisbaeny, która zdawała się być jeszcze
bardziej zdziwiona niż ja faktem, że udało mi się jej uciec. Jej oczy,
przecięte czarną pionową źrenicą, wydawały się pałać nieskończoną,
niewyobrażalną wręcz nienawiścią.
Wtedy zobaczyłem drugiego członka
śmiertelnej gry, który wpadł prosto w kreaturę z szelmowskim uśmiechem.
-Za Momosa, gadzie! – wykrzyknęła
dziwne zawołanie Emilia, i wybiwszy się w powietrze zakręciła piruet, którego
nie powstydziłby się najlepszy baletmistrz.
Gdy dziewczyna znalazła się po
przeciwnej stronie węża, machnęła kilka razy stalowym mieczem tak, że po
ścianach i podłodze poszły świetlne refleksy.
-Graj muzyko – krzyknęła i
rzuciła się w wir walki.
Nie chcąc zostawić jej sam na sam
z amfisbeną, także musiałem zaatakować. I tak rozpoczął się szalony taniec!
Skoczyłem do przodu wprost na
zębatą paszczę i spróbowałem przeciąć potwora na pół, bez odciągania uwagi jego
drugiej głowy. Niestety mało sprytny plan nie wypalił, a ja musiałem się
cofnąć. Mimo to przysiągłbym, że paszcza kłapnęła zaledwie kilka centymetrów od
mojego brzucha przy okazji rozbryzgując wokół kropelki żrącej śliny. W twarzy
jakiejś ważnej osobistości, której obraz wisiał na ścianie, pojawiły się
dziury, przez co wyglądała jakby cierpiała na trąd.
Odruchowo spróbowałem się odsunąć
od kłów, ale potknąłem się o własne nogi. Złoty miecz Diany poleciał kilka
metrów dalej.
Tak… o własne nogi… proszę,
każdemu może się to zdarzyć kiedy walczy z rozwścieczoną mitologiczną bestią.
No… dobra. Właściwie to nie.
Potwór uniósł nade mną swój
szkaradny łeb i rozpłaszczył skórę na karku, przez co wyglądał jak kobra.
Dodatkowo wrażenie to potęgował pierzasty kołnierz połyskujący zielonymi i
tęczowymi refleksami, a który rozciągał się na kilkadziesiąt centymetrów za
wcięciem paszczy. Pióra stroszyły się i opadały żyjąc jakby własnym życiem, a
ja przygotowałem się na utratę swojego. Paskudna paszcza otworzyła się do
granic niemożliwości, a zęby poruszyły się jakby nie była to szczęka potwora
lecz piła spalinowa. Powoli z łukowatej dolnej szczęki zaczęła spływać
zielonkawa ślina parująca w obecności atmosfery.
Wszystko to działo się jakby w
spowolnionym czasie, a kwas wypływał powoli nad moją twarzą. Wyglądało to jak
gdyby amfisbaena syciła się chwilą zwycięstwa, oraz strachem w moich oczach.
Który był nawiasem mówiąc ogromny.
Wyglądało jednak na to, że ten
gatunek „węży” ma bardzo słabą pamięć. W jednej chwili stwór napawał się chwilą
wyginając swoje długie ciało nade mną, a w następnej już go nie było.
Pozostawił po sobie tylko kroplę kwasu w powietrzu, które spadła na moją twarz
nim zdążyłem się odsunąć. Skrzywiłem się z bólu, i prawie krzyknąłem gdy
niewielka kropelka przetoczyła się po mojej skórze, tworząc niemal prostą linię
– od policzka do stawu żuchwowego, gdzie wytraciła swoją moc.
W następnej sekundzie pojawił się
nade mną niewysoki, acz wesoły cień. Emilia wyciągnęła w moją stronę rękę w skórzanej
rękawicy, którą przyjąłem z wdzięcznością. Schyliłem się szybko, i podniosłem spathę z marmurowej posadzki.
-Ładna blizna z tego będzie. –
powiedziała wskazując poparzenie, poczym uderzyła mnie po przyjacielsku w ramię
– Nieźle. Ale nigdy więcej nie upuszczaj miecza podczas walki. Czasem może być
tak, że nie będzie nikogo kto podniesie cię gdy potwór będzie się nad tobą
znęcał. A teraz chodź. Musimy uporać się z tym gagatkiem.
Amfisbaena zwijała się, stroszyła
i syczała kilka metrów dalej jakby czekając na nas. Jej zęby wirowały, a cała
postura wyglądała jeszcze bardziej złowrogo i zdradzała, że tym razem wąż
będzie walczył jak przyparty do muru – wściekle i do śmierci. Naszej lub jego…
Rzuciliśmy się na zabójczego gada
jednocześnie. Ja, tak jak przy wcześniejszej walce niewiadomym sposobem
wiedziałem co robić. A Emilia robiła to do czego była zapewne przygotowywana
latami. Walczyła jakby od tego zależało jej życie.
[Bo zależało.]
Och zamknij się, nieważne!
Kiedy byłem przy bestii obróciłem
się tak, aby moje oczy były na wprost oczu gada. Dokładnie to samo zrobiła
Emilia. I zaczęliśmy bawić się w „lustrzane odbicie” z mitem. Kiedy ona
wykonywała krok do przodu ja robiłem dokładnie to samo, gdy cofała się ja
także. A wąż znów dał się na to nabrać, dokładnie tak jak kilkanaście minut
temu. Tylko, że wtedy zamiast mnie po przeciwne stronie stała Diana. Stwór
dostał pomieszania zmysłów. Rozciągał się oraz napinał mięśnie tak, jakby zaraz
miał pęknąć na pół. Głowy syczały, wyły, ale nie mogły nic zrobić ponieważ
żadna z nich nie chciała dać za wygraną. Żółtawe zęby obracały się i
rozpryskiwały wokół miniaturowe kropelki kwasu, w próżnym wysiłku. Jednakże w
pewnym momencie tego wodzenia za nos, kiedy mieliśmy przypuścić atak, coś
poszło nie tak jak chcieliśmy…
…heroska postawiła kolejny krok w
przód zbyt szybko…
…potwór rzucił się w stronę
Emilii, a „moja” głowa poleciała za resztą potwornego ciała. Zęby były już
kilkanaście centymetrów od szyi dziewczyny, gdy tamta wykonała gwałtowny unik w
bok. Ciało węża zawirowało niczym serpentyna, a druga głowa przez siłę rozpędu
zdołała jedynie zahaczyć Emilię w talii. Nastolatka poleciała na ścianę, a
stalowy miecz wylądował obok jej stóp.
Dziewczyna zwinęła się w kłębek,
kiedy potwór wygiął się nad nią w esowaty kształt. Przygotował się do ataku.
Emilią podniosła głowę, i
spojrzała na mnie lekko zdezorientowana oraz oszołomiona. Skurczyła się jeszcze
mocniej. Tak, że jej kolana dotykały brody, a plecy i ręce były oparte o
ścianę.
-Łap! – krzyknęła tak głośno, że potwór
musiał cofnąć swoją paskudną głowę.
Gwałtownym ruchem rozprostowała
nogi. Miecz poleciał w moją stronę, kręcąc się szaleńczo po podłodze. Nie
myśląc zbyt wiele chwyciłem szybko przelatując broń. Jakimś cudem nie obciąłem sobie
przy tej okazji wszystkich palców.
Amfisbaena, która jeszcze przed
chwilą gotowała się do ataki na Emilię, teraz wpatrywała się we mnie. Jej oczy
wyglądające niczym żarówki biły wokół aurą nienawiści, i czystego
destrukcyjnego Zła. Patrząc w nie miałem wrażenie, że rozumiem co ten stwór w
tej chwili myśli. „Och tu nam śniadanko uciekło, trzeba będzie je znowu upolować.
Mama zawsze mówiła, że deser jemy na końcu.” NIEDOCZEKANIE.
Wąż skoczył do przodu, odgadując
moje ruchy, ale ja nie byłem wolny. Przepełniony siłą wystrzeliłem w stronę węża, a po chwili w prawo. Nim potwór
zdał sobie sprawę z tego co robię ja byłem już za nim. Nie rozważając nad
szansą powodzenia mojego planu, obróciłem krótki stalowy miecz trzymany w lewej
ręce głownią do dołu. Przyczaiłem się. Spiąłem w sobie. Amfisbaena nastroszyła
pierzaste grzywy, zaterkotała zębami i buchnęła obłoczkiem pary zmieszanej z
kwasem. Atmosfera wokół nas zelektryzowała się.
Każde z nas miało swój własny
cel. Ja broniłem siebie i przy okazji heroski. Potwór chciał zaspokoić głód.
Jeśli nie da się jej zabić
przepoławiając…
Tym razem nie pozwoliłem jednak
zaatakować jej jako pierwszej. Kierowany nieznaną sobie siłą podbiegłem do gada
i uderzyłem niczym wicher. Pierwszy raz zobaczyłem w oczach amfisbaeny coś
innego niż nienawiść i złość. Był to strach. Nieznaczna iskierka. Iskierka,
która była dla niej jednak zbyt późnym sygnałem do ucieczki.
Srebrzystoszary miecz spadł na
falującą grzywę potwora. Pióra załopotały po raz ostatni, i opadły z cichym
szumem wokół głowy potwora, przez co ten wyglądał jakby spał na poduszce. Plama
smoliście czarnej krwi zaczęła wykwitać pod głową węża, niczym jakiś upiorny kwiat.
Całe muzeum przeszył okropny wizg
niepodobny do niczego innego, przez który moje bębenki przez chwilę chciały
uciec.
Zakręciło mi się w głowie od
potwornego hałasu jaki wydała amfisbena. Nogi niemal automatycznie zgięły się
wpół pod wpływem dźwięku, a ja zamarłem próbując powstrzymać odruch wymiotny.
Udało się.
Ale z małym przyjacielem jeszcze
nie skończyłem.
Amfisbaena wyglądała marnie. Jej
ciało przeszywały konwulsje, które biegły od czubka nosa aż do środka ciała.
Jakby ktoś przez cały czas raził ją prądem z gniazdka elektrycznego obok.
Jednakże i to nie trwało nawet minuty.
Potwór w pewnym momencie otrząsnął
się z szoku. Uniósł z ocalałą głowę w górę, i wydał z siebie ryk. Jedyna
paszcza skierowała się w moją stronę. Bała się. Straszliwie. Jej oczy
przygasły, i zmętniały. Poruszyła cielskiem, ale tylko połowa zareagowała na
jej wolę. Pozostałe pięć metrów ciągle leżało, jak wcześniej. Niby stara
walizka z aligatora. Ostatnim wysiłkiem zaterkotała wielkimi zębami. Ciągle
miała zamiar mnie zabić… mimo wszystko. Wyglądała przygnębiająco.
Zrobiło mi się jej żal…
…prawie.
Skoczyłem do przodu, wciąż i
wciąż pchany tą dziwną siłą, która wypełniała mnie od czasu gdy zacząłem walkę.
Uniosłem złoty miecz do góry.
Ostrze zalśniło w promieniach letniego słońca. Amfisbaena nastroszyła skórzasty
kołnierz i załopotała piórami. Wydała z siebie gardłowy dźwięk i próbowała się
cofnąć, jakby wiedziała, że to jej koniec.
Ale to co wcześniej było jej
atutem teraz okazało się wadą. Sflaczała część potwora, leżąca poza zasięgiem
rozjarzonych oczu, ostatecznie przypieczętowała los węża.
Zamiast odpełznąć w tył tak jak
zapewne miała to w zamiarze, przewróciła się na plecy. Ostatkiem sił zaczęła
się wić, ale już było po wszystkim.
Czarne i miękkie podgardle
amfisbaeny było odsłonięte. Nie czekając na dalszy przebieg wydarzeń, spuściłem
miecz na jej głowę. Złota klinga przebiła potwora z cichym chrzęstem. Było po
wszystkim.
Nagle poczułem się jakby
ulatywało ze mnie całe życie. Zwolniłem uścisk dłoni, i oba miecze upadły z
metalicznym brzękiem na posadzkę.
Wąż z każdą chwilą był coraz
bardziej szary. Można by rzec: coraz bardziej przypominał starą fotografię.
Poczułem, że coś opada mi na
barki.
-Nieźle. Jak na świeżaka
oczywiście.
-Fajnie – powiedziałem; choć czułem
się coraz gorzej, nogi coraz mocniej odmawiały mi posłuszeństwa.
-Dobra. Teraz może podniesiesz
miecz Diany, co? Bo to chyba dość niekulturalne, że najpierw go pożyczasz, a
potem rzucasz po ziemi.
-Ale… - chciałem zaprotestować, jednak
znów nie zdążyłem.
-I weź swój miecz, bo jeszcze
zapomnisz.
-Mój…
-…miecz. Taki duży scyzoryk.
Głownia, jelec, klinga i tak dalej. Za ostrze oczywiście nie można trzymać –
powiedziała z szelmowskim uśmiechem. – Leży tam.
I było tak jak powiedziała. Z
początku zobaczyłem jedynie ciało potwora, którego zabiłem. Jednak potem z
amfisbeną stało się coś niezwykłego. Rozsypała się w złocisty pył. Pył, który
mimo to, że byliśmy w zamkniętym pomieszczeniu uniósł się jak przez podmuch
wiatru. Drobinki zawirowały i na mgnienie oka uformowały się w kształt widmowej
postaci. Lecz po chwili pył zamarł w powietrzu i zamarł, a następnie spłynął
powoli na ziemię. A w miejscu w którym spadł…
…leżał miecz. Najpiękniejszy jaki
kiedykolwiek widziałem. Zakończona złotym nitem głownia była wykonana z
bursztynu o kulistym kształcie. Miodowy klejnot lśnił w czerwcowym słońcu,
ciepłym i przyjemnym dla oka, wewnętrznym blaskiem. Rękojeść cudownej broni
była zrobiona z, wyprofilowanej odpowiednio do ludzkiej ręki, kości słoniowej.
Jelec niewiele szerszy od rękojeści przechodził szybko w złote ostrze o
długości niewiele przekraczającej pół metra. Na klindze widniał napis po
łacinie – collegit me.
Nie myśląc nad tym co robię
podniosłem miecz. Był idealnie wyważony. Trzymając go poczułem się tak jakbym
miał tę klingę od lat. Tak, jakby była ona wykonana specjalnie dla mnie.
Obróciłem trzymany przedmiot na
drugą stronę. Tam też w złocie był wyryty napis – dimitte me.
-Zabierz mnie. Odrzuć mnie.
-Co?
-Dla jasności to nie była żadna
propozycja – powiedziała Emilia. – Tak jest napisane na gladiusie.
-A…
-Nie. Tak naprawdę nikt nie wie
co może znaczyć ta inskrypcja. To zagadka, którą próbuje się rozwiązać od setek
lat. I właśnie dlatego tutaj jesteśmy. Bo to coś ważnego według – nie
dokończyła najwyraźniej zdając sobie sprawę z tego, że za dużo powiedziała.
-Okej… a właściwie co to za cudo?
Mówiłaś, że stare.
-Pff… albo jesteś bardzo głupi,
albo arogancki mówiąc, że kilkaset lat to „stary” miecz. To jedna z najbardziej
wiekowych broni herosów w tym kraju. To tak jakby mówić, że Panteon jest
„stary”.
-Dobra, dobra. Uspokój się. Może
powiesz mi coś więcej o tym czymś Pani Wikipedio? Co to właściwie za miecz?
-Eee… dobra – podrapała się w
potylicę, przez krótkie włosy. – Trochę się zagalopowałam, zbyt dużo czasu
spędzam z Dianą. Mea culpa. Więc
jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć o tej wykałaczce to musimy wrócić do Diany i
Chojraka.
-Kogo?!
-Ignacego. No, tego gieroja co to
rzucił się na amfisbenę sam jeden. A potem bohatersko poszedł spać pod ścianą.
-Ekhem… chyba zemdlał.
-A co za różnica. I tak, i tak
przegiął.
-Acha…
Droga, która wcześniej wydawała
się długa, a zapewne trwała mniej niż piętnaście minut, teraz okazała się
nadspodziewanie krótka.
Czarne ściany i sufit były
podświetlone, podwieszonymi na stalowym rusztowaniu, lampami dającymi zimne
białe światło. W szklanych pancernych gablotach, na postumentach tego samego
koloru co strop, w jaskrawym blasku świateł stały przeróżne zabytki. Od
popiersi filozofów, przez wielkich dowódców, patrycjuszy, konsulów, pretorów,
cenzorów, kwestorów, a na cesarzach
skończywszy. Ściany muzeum były obwieszone wielkimi reliefami,
wykonanymi z białego marmuru, które przedstawiały sceny z życia bogów, i
bogatych rzymian. Na posadzce stały piękne wazy, każda z odpowiednią etykietą
po polsku i tradycyjną nazwą po łacinie. Niektóre zaśniedziałe naczynia były
wypełnione po brzegi imperialnymi monetami.
W pewnym momencie natknęliśmy się
na ten sam posąg na który wpadła amfisbena. Rzeźba patrzyła się na nas z niemym
wyrzutem, z pękniętej na pół twarzy. Zerkając prosto w jej oczy miałem
wrażenie, że skądś znam ten lekki uśmiech, migdałowe oczy oraz mocno kręcone
włosy i krzaczastą brodę.
-Mój ojciec – powiedziała ponuro
Emilia, klękając i podnosząc połowę twarzy mężczyzny.
-Twój…?
-…ojciec. Momos. Taki bóg.
Dokładniej rzecz biorąc uosobienie sarkazmu, żartów, kpin, drwin, i niezasłużonej krytyki.
Wypieprzyli go z Olimpu za to, że zbyt często mówił bolesną dla olimpijczyków
prawdę.
Przyspieszyliśmy kroku, ponieważ już widzieliśmy za
szkłem Dianę i gościa ze „słonecznego patrolu”. Z tego co zobaczyłem udało się
mu już wstać, i teraz chodził w tę i we w tę masując głowę.
-Okej, a kim w takim bądź razie jest mój ojciec?
-A skąd mam wiedzieć? Gdybyś miał pewność, że to twoja
matka to obstawiałabym jakąś boginię wdzięku.
-Eee… czemu?
-Bo mieczem wymachujesz jak ostatnia baba –
powiedziała, i wybuchła serdecznym śmiechem.
Uśmiechnąłem się, i zrozumiałem czemu ten bóg został
wygnany z Olimpu.
-Chyba jednak nie. Nie wiem czy pamiętasz, ale to ja
zabiłem to amfi-cośtam.
-Taki tam jednorazowy przypływ szczęścia – skwitowała
ciągle szczerząc się głupkowato.
Przyszliśmy. Po raz niewiadomo który spojrzałem na
miecz, trzymany przeze mnie całą drogę w prawej ręce. Oprócz zwykłych błysków
jakie powstawały przez światło lamp, z liter
wydobywało się dziwne i słabe światło koloru bursztynu. Tego samego co
umieszczony w głowicy.
Ciągle trudno mi było uwierzyć w to co stało się przed
chwilą. Choć może to nie jest prawda, może po prostu…
-Hej ludziki. Jak tam główka Ignaś?
-Świetnie, o królowo sarkazmu.
-Oj, oj. Patrząc na ten róg z tyłu głowy to, aż tak
dobrze nie jest.
-Ema odczep się od Młodego. Bo…
-…i bez tego ma nie po kolei w głowie.
W odpowiedzi Diana uniosła do góry palec, i pogroziła
nim córce Momosa. Wygląda na to, że to ona jest tutaj szefem, bo w odpowiedzi
Emilia podniosła obie ręce w przepraszającym geście. Z całej jej postury oraz
wyrazu twarzy każdy mógłby wywnioskować, że ta „skrucha” jest daleka od prawdy.
-I kogo my tu mamy?
Oczy w kolorze czystego nieba spojrzały na mnie ponuro,
miałem wrażenie, że dziewczyna spogląda w głąb mnie. Tak jakby chciała wyczytać
ze mnie wszystkie winy i zasługi (wobec świata?). Wrażenie to potęgowały
czarne, krucze włosy oraz śnieżnobiała cera. Sumując wszystkie te cechy
wyglądała jak Królewna Śnieżka. W bardzo mrocznym i wyniosłym wydaniu.
-No właśnie, może byś się tak przedstawił. Z tego co
pamiętam to tak nakazują zasady dobrego wychowania – Emilia wyrwała mnie z
zamyśleni.
Popatrzyłem na nią ponuro. Co jak co, ale to działa w
obie strony.
-Kwin Beck – powiedziałem z zaciśniętym gardłem.
-Co to właściwie za imię, eee…? Mama cię nie kochała?
-To zdrobnienie od Kwintus. Znaczy tyle co piąty, albo
piąte dziecko.
-To się twoja matka narobiła.
-Nie. To nie tak – zawołałem speszony. – Moja mama lubi
po prostu Kwintusa Horacego Flaccusa. Taki
poeta bodajże rzymski. Nawet nie wiecie, ile bezużytecznych rzeczy człowiek
może się przy niej nauczyć o sztuce.
-Dobra. Koniec, pas. Wszyscy
cicho. Macie Caliburn, tak? Więc kogo wybrał?
-Nowego.
-Tak? Jak to możliwe, że on
zabił potwora, a nie ty?
-Powinęła mi się noga –
powiedziała cicho pod nosem.
-Nieważne – Diana szybko
machnęła ręką. – Niezwykłe jest to, że ten tu, pokonał amfisbenę. A miecz jest
teraz jego…
-Eee… wybacz, że wpadam ci w
słowo, ale mogłabyś mi wytłumaczyć o co w tym wszystkim chodzi.
-Podstawy wytłumaczyła ci już
Ema. A co do tego miejsca to, cóż… Nawet nie spodziewałbyś się od ilu lat
szukaliśmy tego ostrza. A ono było tuż pod naszym nosem… Od ponad stu lat
leżało w szczelnym zamknięciu. W postumencie posągu Oktawiana Augusta wmurowana
była skrzynia, wewnątrz której zwinięta była w Kamiennym Śnie zabójcza
amfisbena. A w niej ktoś zaklął miecz. Najprawdopodobniej jakiś wróg Rzymu.
-Właściwie… co to za miecz?
-Cóż… jest to legendarny miecz z
legend arturiańskich, otrzymany przez króla Artura po złamaniu Miecza z
Kamienia, od Pani Jeziora. Miecz miał być wieczny, a jego pochwa miała tę
właściwość, że temu, kto ją nosił nie zagrażały żadne rany. Według legendy, po
śmierci Artura z rąk popleczników jego syna Mordreda miecz zawędrował z nim na
Avalon, aby tam czekać na powrót króla do świata żywych, aby następnie wraz z
nim brać udział w walce o dobro, prawość, braterstwo, i tak dalej. Krótko
mówiąc jest to jedna z najsławniejszych broni świata ensis caliburnus – Excalibur. Niestety miejsce ukrycia pochwy wciąż
pozostaje nieznane.
-Yyy… Okej – poczułem jakby mój
mózg się przegrzał. – I to jest ten miecz. Ten który trzymał kiedyś w rękach
król Artur? Ten od rycerzy okrągłego stołu?
-Ten sam – powiedziała jak gdyby
nigdy nic; jednocześnie spoglądała na mnie w taki sposób iż mogłem podejrzewać,
że nie jest to pierwsza taka rozmowa, którą prowadzi.
-Więc drogi pogromco smoków,
jeśli mamy już wszystkie wyjaśnienia za sobą moglibyśmy udać się już do Kohorty?
Bo nie wiem czy słyszysz, ale za jakieś pięć minut będą tu radiowozy. A wtedy trudno
będzie nas osłonic nawet najpotężniejszej Mgle.
-Mgle? Co mgła ma niby wspólnego
z rzymską mitologią?
-Nie mgła. To Mgła. Potężna siła
ukrywająca…
-Cicho! Starczy pogaduch. Musimy
uciekać, a wszystkie niuanse wyjaśnicie sobie jak będziemy bezpieczni.
Nikt nie skomentował słów Diany,
więc ruszyli szalonym biegiem w dół po schodach. Nie mając żadnego sensownego
pomysłu ruszyłem za nimi. Mimo wszystko chciałem się dowiedzieć kim do jasnej
cholery jestem!
Kiedy wybiegliśmy przez frontowe
wyjście zdążyłem się szybko obejrzeć za siebie. Przy skrzyżowaniu Wodnej z
Placem Konstytucji zaczęły się już ustawiać samochody policyjne. Za nimi stała
grupa uczniów z mojej szkoły wraz z nauczycielami, którzy byli przesłuchiwani
przez funkcjonariuszy. Ciekawe kiedy zauważą, że mnie nie ma…
Diana także spojrzała w stronę
mundurowych, którzy zaczynali pokazywać nas sobie palcami. Właśnie wtedy
dziewczyna zrobiła nieokreślony ruch dłonią. Z opuszków jej palców wyleciał
nagle jak gdyby podmuch wiatru, który popędził w stronę ludzi i zakręcił się
wokół nich, a oni natychmiast stracili nami zainteresowanie. Tak jakby nigdy na
nas nie patrzyli.
-Biegiem! To nie potrwa zbyt
długo!
Także tym razem zaczęliśmy biec.
Przebiegliśmy obok arkad.
Wpadliśmy w tłum, jak zwykle krążący bezsensu po Starym Rynku. Ile sił w nogach
gnaliśmy po chodniku przyklejonym do ścian kamienic. Wcięcie w szeregu
budynków. Kolejne domy, a my wciąż pędzimy. Mijamy następne skrzyżowanie ulic.
Biegniemy w kierunku Placu Wolności…
Wpadamy na ulicę Padarewskiego, a
bruk stuka pod naszymi butami. Zaczynamy przemieszczać się jej środkiem. Bądź
co bądź, raczej mało samochodów po niej jeździ. W pośpiechu mijamy kilka
zbulwersowanych staruszek, chyba spłoszyliśmy im gołębie…
Kolejne kamienice przelatują obok
nas. Kolejne latarnie zostają w tyle. Kolejne budynki okazują się kryć w sobie
filie znanych marek. Kolejni przechodnie
oglądają się za nami jakbyśmy byli kretynami, którymi oczywiście nie jesteśmy.
Pomimo ciągle niewielkiej
odległości od radiowozów miałem coraz większe wrażenie, że jest coraz ciszej…
Mimo to wciąż nie przestawaliśmy
biec.
Przeszliśmy przez przejście dla
pieszych, i minęliśmy tę dziwaczną metalową konstrukcję w której nikt nie wie o
co chodzi. Szczerze powiedziawszy gdyby ktoś mnie wcześniej zapytał to
powiedziałbym, że nastolatki z super mocami nie przejmują się czymś takim jak
ruch drogowy, a jednak…
Stanęliśmy na bruku Placu Wolności. Diana
zaczęła skręcać w prawo, a we mnie rosło coraz większe niedowierzanie.
-Nie no bez jaj. Serio…
-A jednak… Nikt nie spodziewa się
legionistów w bibliotece.
-Acha… Właściwie jak to możliwe,
że nikt was… nas nie znalazł. Przecież setki ludzi wchodzą do tego budynku,
nawet ja kilka razy musiałem tam wejść.
-Mgła. Śmiertelnikom tylko wydaje
się, że tam wchodzą… po prostu iluzja.
-Ale jak…?
-Eee… A ja skąd mam wiedzieć, hę?
Nigdy nie byłam dobra w magii, nie moja działka. Jak będziemy w środku, zapytaj
się kogoś z tych którzy używają Mgły… do różnych celów. Jeśli będą w nastroju
to może ci powiedzą.
-Ema zejdź z niego.
-Ja tylko…
-Mówisz. Tak, ale już ma dość
tego protekcjonalnego tonu. W twoim wydaniu brzmi to dziwnie. Więc zostaw to
innym, ok?
-Dobra – odpowiedziała smętnie.
Byliśmy już blisko. Coraz
mocniej, i mocniej czułem się jakbym miał chorobę morską, dokładnie tak jak w
muzeum. Jednakże tym razem wydawało mi się, że to z przyczyn naturalnych, po
prostu bałem się tego co tam mnie czeka. Co tam zobaczę, i czy ktoś mi wyjaśni
dlaczego mam takie pokręcone życie. I durne pomysły. I dlaczego ten głupi miecz
mnie wybrał?!
Drzwi się otworzyły…
To ten koleś… Ignacy. Przez te
głupie myśli nawet nie zauważyłem jak wyprzedził mnie i Dianę. Stał w otwartych
wrotach jakby był tutaj gospodarzem i zapraszał nas do środka. Mnie… bo
przecież dziewczyny już tutaj mieszkały.
-Witamy – powiedział po raz pierwszy, uroczystym tonem
– w Szóstej Kohorcie, Dwunastego Legionu
Fulminata*!
*Tak, ci co czytali nie mylą się. Akcja rozgrywa się w uniwersum Ricka Riordana.