Popularne posty

wtorek, 22 września 2015

Cyberpunk

            Wszystko denerwowało.
            Każda drobina kurzu unosząca się w jej boksie, który nazywała domem, doprowadzała do furii.
            Każdy ruch, każdy oddech sprawiał, że pył osadzający się na meblach wzlatywał znów w górę by połączyć się w małe tornada. Chmurki przecinały powietrze, a nikłe światło osadzało się na nich dezorientując.
            Iluzja…
            Od dawna miała wrażenie, że wszystko co ją otacza to tylko ułuda. Iż TO nie jest prawdziwe, a ona cały czas pogrążona jest  w głębokim śnie. Czuła jakby dotyk ją drażnił, sprawiał, że chciała skończyć.
            Ale nie robiła tego.                                                                     
            Czemu?
            Zapewne z ludzkiej głupoty. Walczyć zawsze do końca…
            …końca?
            Czym jest koniec? Śmiercią, a może granicą którą człowiek przekracza, gdy pozna całą wiedzą tego świata. Lub też zapaścią egzystencji w której nie ma już nic do zrobienia, bo wszystko spieprzyło się ponad wszelką miarę. Miejscem w którym zatraca się swoje człowieczeństwo?
            Jeśli te dwa ostatnie to ona dawno przekroczyła to nieokreślone coś. Rozglądający się, po pomieszczeniu w którym przebywała, człowiek z dwudziestego pierwszego wieku dostrzegłby bowiem miejsce w które trzeba wysłać cały kordon opieki społecznej.
            Pomieszczenie o wymiarach trzy na dwa metry było wyposażone jedynie w materac, niewielką szafkę i zrobioną własnoręcznie półkę na książki. O odłażącym ze ścian tynku nie było mowy. Wszystkie cztery ściany były wykonane z betonu, bez nawet najmniejszej szczeliny. Gdzieniegdzie widać było ciemne zacieki i tłuste plamy, niewiadomego pochodzenia.
            Dziewczyna siedziała w pozycji lotosu na przedmiocie, który nazywała łóżkiem i przeglądała zdjęcia. Elektroniczna, czarna folia powoli zmieniała wyświetlane obrazy. Na prawie wszystkich była ona. Z całą pewnością znacznie mniejsza, młodsza i z jakiegoś powodu szczęśliwa, ale jednak ona. Na jednej z projekcji prężyła się wyciągając w stronę aparatu pierwszego mleczaka, który chwilę wcześniej wypadł. Inne przedstawiało ją, w wieku siedmiu lat, pokazującą palcem na znacznik przyczepiony kilka godzin wcześniej. Jednak większość zdjęć przedstawiała po prostu najzwyklejsze czynności domowe, sprzątanie, zabawy, robienie posiłków. Co jakiś czas pojawiały się także zdjęcia, którym poświęcała więcej uwagi – te z rodzicami. Zawsze uśmiechnięci, mimo, że obydwoje chorowali na nowotwór spowodowany pracą przy reaktorach.
            Wreszcie trafiła na coś czego szukała. Poważna para w średnim wieku stoi na tle niewyobrażalnej mieszaniny zieleni i niebieskości. Jedynego dowodu w tym „domu” na to, że istniało kiedyś coś takiego jak niebo. Niewiarygodne, że ten zbiór pikseli przedstawia jej przodków sprzed trzystu lat.
            W całym Półmroku zachowało się może kilka takich fotografii. Władze wciąż skutecznie zacierały wszelkie ślady o tym, że wciąż ktoś żyje tam na górze. Ale to pozostanie, chociażby w głupich, ludzkich sercach. Przetrwa dopóty człowiek nie wróci tam gdzie jego miejsce, skąd pochodzi.
            Dziewczyna poruszyła palcami. Czas iść.
            Wstała zręcznie i przeciągnęła się niczym kotka. Na tłustą od wszechobecnego brudu skórę, nałożyła kurtkę udającą skórzaną. Ostrożnie podwinęła rękawy, aby nie zahaczyć o znacznik do którego nie przyzwyczaiła się, zbyt dobrze, pomimo upływu dziesięciu lat.
            Z kawałka szkła, które kiedyś było lustrem spojrzała na nią dziewczyna w strasznie poszarpanych dżinsach. Bardzo długie, czarne, rozczochrane włosy opadały kaskadą na podkoszulek, który teraz tylko udawał biały. Twarz wyróżniała się spośród tłumu niewątpliwie ciemną karnacją, a wielkie brązowe oczy o migdałowym wykroju patrzyły zaczepnie. Szybko się zebrała, a kiedy stanęła przed metalową grodzią, po raz ostatni odgarnęła włosy. Nie lubiła tych głupich kłaków, ale z nieznanych nawet dla niej powodów zapuściła je aż do ud.
            Gdy tylko przycisnęła tytanowy znacznik do drzwi kilka diodek zaświeciło się na zielono i grodzie przesunęły się bezdźwięcznie. Wyszła i od razu w twarz uderzył ją zgiełk panujący wokół. Stragany oraz inne miejsca zarobku zajmowały całą wolną przestrzeń szerokiego korytarza, głównej arterii Miasta 41. Jednakże mimo iż był to „główny szlak handlowy” wszędzie pachniało szczynami, fekaliami, zepsutym jedzeniem…
            …można by wyliczać długo.
            Stoiska miały nad sobą rozpostarte prowizoryczne baldachimy z podartego białego płótna z tworzywa sztucznego. Przez cały czas rozlegały się krzyki sprzedawców zachwalających swoje produkty ponad innymi.
            Mijając je w głowie wciąż miała utkwioną tylko jedną myśl – Nora. Jeden z najbardziej obskurnych barów w całym schronie. Ale jeden z niewielu w którym można dostać porządne zlecenie na większą kasę i większą… karę.
            Starała się nie skusić straganiarzom, mimo iż wielu oferowała naprawdę wspaniałe i drogocenne przedmioty. Mijając jedno stoisko zauważyła niewielką kuszę bloczkową, na widok której serce ścisnęło jej się z bólu.
            NIE.
            Jedyną rzeczą jakiej potrzebowała z całego targowiska był niewielki procesor, którego szukała przez ostatnie dwa miesiące. W jednym z boksów swoją siedzibę miał straganiarz inny niż wszyscy. W jego asortymencie każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Przeszkodą były tylko pieniądze, czas i… legalność. Merkury, bo tak nazywano owego handlarza, załatwiał każdą przyjemność za odpowiednią ilość nabojów lub danych.
            Nagle wśród stoisk zrobiła się przerwa i inni kupcy, niby dworzanie dla króla, zrobili wyrwę w długo ciągnącym się sznurze sklepików. Bo oto właśnie w niepozornym pomieszczeniu, które kiedyś było zapewne magazynem, a teraz z nieznanego nikomu powodu zostało opuszczone, swoje towary rozłożył 000506899016. Przez znajomych i bliskich zwany Mosze Edelman, a przez klientów, kupców, „biznesmanów” i dłużników – Merkury. Nad wejściem z zepsutą grodzią pysznił się napis namalowany od szablonu: Lombard.
            Dziewczyna, jak zwykle bardzo uważnie, rozejrzała się po zgromadzonych ludziach. Na jej szczęście nic szczególnego – same znajome twarze. Głównie tunelołazy, ale znalazł się też przedstawiciel jednego z groźniejszych miejscowych gangów, Białej Pięści. Mimo to starała się okazywać nonszalancję i podeszła prosto do lady, nie zważając na to, że skinhead stoi przed nią.
            -Te, mała, wypiełdalaj kułfa. Ja tu stojem, co nie? – powiedział burkliwie kark.
            Nastolatka, nadal bardzo spokojnie, otaksowała go od stóp do głowy, w której pobłyskiwały mało inteligentne oczy, i zadrżała w swoich myślach. Ciekawe skąd Pluton wytrzasnął takiego pakera, jak nic ponad dwa metry wzrostu, a każda z rąk grubsza niż moja talia! Mężczyzna zacisnął pięści jakby miał zamiar ją uderzyć. No tak, taki mały móżdżek, że pewnie trudno mu odróżnić człowieka od worka treningowego.
            -Stałeś – powiedział jak gdyby nigdy nic.
            To go zamurowało, wcześniej mało kto mu się stawiał. Można powiedzieć, że nikt. A teraz dziewczyna , ledwo dorastająca do metra sześćdziesięciu, dawała znać iż guzik obchodzi ją ten pokaz siły. Drągalowi coś zaświtało i jakby z zakłopotaniem przejechał palcami po spodniach oraz bluzie z tworzywa sztucznego, a po chwili wahania wyciągnął z kieszeni kopertę.
            -Siodemka? – zapytał wpatrując się w nią swoimi bladoniebieskimi oczami.
            -A jak tak, to co? – odpowiedziała, buntowniczo wyciągając do przodu podbródek.
            -Szef ma dla ciebie łobotem.
            -Tak, to ja – kliknęła znacznik, na którym pokazało się jej aktualne zdjęcie i Numer Obywatela – Czego chce?
            -Nie moja działka, mnie łobotem wykonać – po czym bez słowa podał jej kopertę i wyszedł z Lombardu.
            Jeszcze chwilę słychać było brzęk łańcuchów na grubej szyi oraz głuche dudnienie wielkich stóp.
            Całemu „zajściu”, jak gdyby nigdy nic, przyglądał się stary człowiek. Cała jego pociągła twarz naznaczona była setkami zmarszczek, szczególnie skumulowanymi na czole i wokół powiek. Na dużym orlim nosie spoczywały druciane okulary, zza których wyglądały inteligentne szare oczy. Mężczyzna ubrany był w wiekowy i podniszczony, ale czysty garnitur. Siwa broda i włosy, były bardzo zadbane.
            Starzec spojrzał na nią pytająco i podniósł prawą brew do granic możliwości. Dziewczyna bez zbędnego gadania położyła niewielki, czarny sześcian na skraju lady. Merkury zwinnym ruchem porwał pamięć i czym prędzej włożył do czytnika. Mała, zielona diodka zamrugała, a na ekranie obok zaczęły przewijać się dane. Kolejny twarze i gigabajty tekstu przewijały się błyskawicznie, ale Mosze jakimś sposobem odgadywał wszystko co było najważniejsze i najcenniejsze.
            -Ho, ho, ho. Kogo my tu mamy? To przecież sam wicepremier we własnej osobie… Siódemka, czy ty zdajesz sobie sprawę z tego ile to jest warte?
            -Procesor śnienia i antena do Chrząszcza, nowy kombinezon termiczny, noktowizor i jedna porcja więcej przez najbliższe dwa lata. Tak, wiem ile to jest warte.
            -Hmm… lubię cię złodziejko. Jesteś moim najlepszym dostawcą, a ja dbam o swoich, więc… dołożę ci do tego jeszcze dwie działki kwasa. – powiedział kładąc pojemnik na stół.
            -Zgoda.
            Wiedziała, że sama go nie zużyje, ale znała ćpunów, którzy mogli zrobić wszystko za ten narkotyk.
            -Przyjdź jutro, najpóźniej pojutrze po resztę. – rzucił na odchodnym, gdy wychodziła z Lombartu.

            Wciągnęła w nozdrza zapach zatęchłych korytarzy po czym skręciła w jeden z tych nieoświetlonych. Musi jak najszybciej sprzedać towar zanim ktoś z Milicji Ludowej się dowie.

*
Komentujcie, nie ma nic bardziej zachęcającego dla twórcy niż konstruktywna krytyka i słowa pochlebstwa.

niedziela, 7 czerwca 2015

Zapomnieni cz. I

Mam nadzieję, że "nikt" się nie pogniewa, że jednak to wrzuciłem, ale cóż... Po prostu mogę, bo w końcu to ja jestem autorem - życzę miłego czytania.


Do tamtego pamiętnego dnia byłem zwykłym gościem, takim jak wy. Chodziłem do kina, próbowałem podrywać dziewczyny i przejmowałem się czymś takim jak słabe oceny. Nic szczególnego. Nie prosiłem się o to, żeby być synem rzymskiego boga.
Jeśli czytacie tę książkę jako kolejne oderwanie się od rzeczywistości, czytajcie sobie dowoli. Zapewne myślicie też, że to wszystko się nie wydarzyło, a moje życie to tylko wymysł jakiegoś pisarza… Szczerze powiedziawszy zazdroszczę wam tego. Lecz jeśli rozpoznasz się na jej kartach, jeśli poczujesz, że jej słowa coś w tobie poruszyły, natychmiast ją odłóż. Możesz być jednym z nas. A wystarczy, że się tego dowiesz... Wtedy to już tylko kwestia czasu, kiedy oni też to wyczują i przyjdą po ciebie. Nie mów wtedy, że cię nie ostrzegałem.
Nazywam się Kwin Beck. Mam szesnaście lat. Jeszcze jakiś czas temu byłem uczniem Prywatnego Liceum Ogólnokształcącego  im. Jana Matejki dla młodzieży z problemami, znajdującego się w Poznaniu.
Czy ja mam problemy?
Poniekąd…
Mógłbym zacząć od dowolnego momentu w moim nieszczęsnym i krótkim życiu, żeby to udowodnić, ale prawdziwe problemy zaczęły się w czerwcu. Wtedy nasz rocznik wybrał się na wycieczkę do muzeum. Dwadzieścioro szurniętych dzieciaków i dwoje nauczycieli jechało wynajętym autobusem do Muzeum Archeologicznego w Poznaniu, żeby obejrzeć starożytne różności.
Jak zwykle oznaczało to śmierć z nudów, ale czego się nie robiło żeby dostać ocenę dzięki której przetrwamy do następnej klasy…
Przez cały czas pobytu w budynku chłopacy zachowywali się jak kretyni, a dziewczyny krążyły smętnie w dawno określonych grupkach. I wszyscy jak jeden mąż udawali, że nie słyszą „ciekawych” historii opowiadanych przez starego przewodnika, wyglądającego tak jakby sam nie wierzył w to co nam próbuje wmówić. Innymi słowy, to co zwykle na szkolnej wycieczce.
Przez dwie godziny udało się nam przejść prawie wszystkie sekcje, oprócz rzymskiej.
Kiedy w końcu weszliśmy na odpowiednie piętro nikt nie wyglądał na chociaż trochę bardziej zainteresowanego niż poprzednio, tylko parę dziewczyn wyciągnęło z kieszeni smartfony żeby zaspokoić głód facebook’owy.
Jedynie ja oderwałem się od słuchawek, i spróbowałem dowiedzieć się coś z tego co mówił gruby staruszek.  Niestety przez jego seplenienie zrozumieć coś, graniczyło z niemożliwością.
W pewnym momencie przechodzenia przez wystawę rzymską poczułem dziwne łaskotanie i uścisk w żołądku. Trochę tak jakbym miał chorobę morską. Usłyszałem ciche brzęczenie w uszach które stopniowo nabierało na sile. Zacząłem się obracać, ale chyba nikt tego nie czuł bo przez cały czas wszyscy wyglądali jakby zaraz mieli wykitować.
Dźwięk stawał się powoli nieznośny, a uszy zaczęły się zatykać.
W pewnym momencie salą wstrząsnął wybuch, a zza rogu wypadł czy raczej wyleciał, dziwaczny poskręcany kształt.
W tej właśnie chwili wszyscy uczniowie, a także nauczyciele wraz z przewodnikiem dokonali bardzo bohaterskiego, oraz zapewne inteligentnego czynu i…  rzucili się w te pędy do wyjścia przez klatkę schodową na dół, krzycząc przy tym coś o straszliwie wielkiej anakondzie. Jeden z nauczycieli upuścił wielki i przestarzały telefon, którym zapewne miał zamiar dodzwonić się na policję.
Zostałem, choć sam nie wiedziałem dlaczego. Jednak przez cały czas cichy głosik gdzieś z tyłu głowy mówił mi, że zrobiłem dobrze…
…a może po prostu tak naprawdę nie zdjąłem słuchawek?
W resztkach rozbitego posągu jakiegoś zapyziałego rzymskiego filozofa coś się poruszyło. Kawałki białego marmuru zadrżały i z pomiędzy skały wypełzły dwa węże. Każdy miał bardzo paskudnie wyglądający garnitur zębów ociekających zieloną śliną, która przy zetknięciu z ziemią zaczynała syczeć. Żółto jarzące się oczy bez powiek pałały bezkresną nienawiścią skierowaną we mnie. Obydwa węże zaczęły przysuwać się przez rumowisko w moją stronę.
Nie…
…nie węże. Wąż. Jeden. Mający po jednej głowie na obu końcach ciała. Z ciałem pokrytym lśniącymi łuskami, wielkości dłoni dorosłego człowieka.
Dziwaczny stwór pełznął niespiesznie w moją stronę pozostawiając drugi łeb w tyle. Utkwiony we mnie wzrok dziesięciometrowej bestii sprawiał, że kolana mi się trzęsły, a nogi wydawały się jak z ołowiu. Nie umiałem uciekać. Tak jakby ten wąż szeptał mi, że tak naprawdę jest bardzo miły i nie zrobi mi krzywdy. Tia…
Nagle zza ściany zza której wypadło zwierzę wybiegła trójka nastolatków. Nie byłoby w tym nic dziwnego (poza oczywistym idiotyzmem wyżej wymienionych), gdyby nie to, że na zwykłe ubrania mieli pozakładane wyposażenie rzymskich legionistów. Na samym przedzie biegł chłopak mniej więcej w moim wieku, który wyglądał tak jakby urwał się ze „Słonecznego patrolu”. Pierwsza z dziewczyn biegnących za nim miała kruczoczarne rozwiane włosy, a druga z urody przypominała Hinduskę.
Niecodzienna grupka wpadła z krzykiem na potwora, który rozpoznawszy w nich większe zagrożenie skoczył w ich stronę, tracąc mną zainteresowanie. Nie, żebym się tym faktem zasmucił.
Barczysty chłopak próbował zranić zwierzę, dziwnym krótkim mieczem zrobionym ze stali, ale te było dużo szybsze. Nie odwracając swojego przedniego łba w stronę nastolatka wyrwał mu broń zębami i po chwili użyło tylnej głowy niczym maczugi.  Człowiek poleciał na ścianę niczym szmaciana lalka, i tam osunął się nieprzytomny.
Obydwie dziewczyny zlekceważyły rannego kolegę i pomknęły, z pozoru chaotycznie,  w stronę zagrożenia. Miały jednak taktykę…
…zwolniły kiedy były kilka metrów od bestii, i zaczęły ją okrążać. Stwór nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia. Kiedy wojowniczki znalazły się na dwóch końcach węża stało się coś godnego czeskiej komedii. Zwierzę zamiast szybko podpełznąć do którejś z dziewczyn zaczęło pełznąć w obydwu kierunkach naraz, a  przynajmniej próbowało. Ponieważ właśnie wtedy, gdy zielone pierzaste grzywy istoty, wraz z jej łuskami kołysały się w bezsensownym wysiłku, nastolatki przypuściły ostateczny atak.
Hinduska podeszła bardzo blisko „swojej” paszczy, przez co druga straciła zainteresowanie i jedynie szczerzyła kły. Tą sytuację wykorzystała czarnowłosa. Susem przyskoczyła do połowy długości węża. Niezwykle szybkim ruchem ręki obróciła miecz o sto osiemdziesiąt stopni, i wykonała gwałtowne cięcie. Dziwaczny stwór podniósł gwałtownie obydwie głowy, poczym równie szybko je opuścił, a żółte oczy powoli zaczęły gasnąć. Bestia była przepołowiona, a lepka czarna krew powoli zaczęła wypływać z obu stron.
Nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi, dziewczyny podbiegły do leżącego blondasa. Nie wyglądał zbyt dobrze. Oczy mimo, że otwarte uciekły mu w tył głowy tak, że było widać tylko białka. Hinduska uniosła jego głowę, i nawet z odległości pięciu metrów mogłem zauważyć pokaźny rozmiarów guz rosnący na potylicy nastolatka. Dziewczyna włożyła mu pod szyję plecak niczym prowizoryczną poduszkę.
Druga, ta czarnowłosa o jasnej skórze, wyjęła ze swojej torby termos i nie zważając na głuche jęki poszkodowanego wlała mu w usta zawartość nakrętki. Przez chłopaka jakby przeszedł prąd, najpierw zadrżał, a po chwili zwiotczał jakby już nigdy nie miał wstać. Lecz zaraz potem spróbował  gwałtownie się podnieść, ale wciąż był jeszcze otumaniony. Syknął tylko kiedy już prawie siedział poczym znów położył się tam gdzie wcześniej.
-Siedź, bo jeszcze jak sobie coś znów połamiesz to trzeba będzie zmarnować kolejną porcję nektaru – powiedziała ciemnoskóra.
-A niby czemu zmarnować? Ja zawsze wygrywam życie, Ema.
-Oj, chyba nie. Tacy idioci jak ty prędzej czy później umierają. Najczęściej w straszliwych męczarniach – dodała z szyderczym uśmieszkiem na ustach.
Niespodziewanie dla samego siebie przełamałem strach, który trzymał mnie od chwili gdy spojrzałem w oczy potwora. Zacisnąłem rękę na kabelku od słuchawek, i wydusiłem zachrypniętym głosem jedyną rzecz jaka w tej chwili przyszła mi do głowy.
-Co… Co to było?
Tamci, jak na komendę odwrócili się w moją stronę, tak jakby wcześniej faktycznie mnie nie widzieli. Czarnowłosa tylko zerknęła na mnie, potem na Hinduskę i wróciła do „czarowania” nad blondynem. Z kolei Emilia wstała, otrzepała poszarpane spodnie, z marmurowego pyłu i podeszła do mnie pewnym krokiem.
-Ty chyba nie jesteś śmiertelnikiem – rzuciła w moją stronę, bardziej jak stwierdzenie niż pytanie.
-Eee…
-Dokładnie, mój drogi Watsonie… choć odpowiedź zdaje się być oczywista. Widziałeś amfisbaenę – dodał jakby to wszystko wyjaśniało.
-Yyy…
-Emi, może powiedz mu to najprościej jak to możliwe, co? I przestań bawić się w zagadki! Nie wiem, czy ty pamiętasz moment w którym się dowiedziałaś, ale mój mózg ledwo wytrzymał jak zobaczyłam pierwszego potwora – powiedziała czarnowłosa nie odrywając się od obwiązywania głowy rannego bandażem.
-W jej przypadku pewnie to będzie tak, jakby zrzuciła mu na głowę kowadło – powiedział pod nosem.
Hinduska chrząknęła teatralnie, jakby zaraz miała wygłosić jakąś długą przemowę. Po chwili z jej ust, z szybkością karabinu maszynowego, popłynął potok słów.
-A więc tak… Jesteś dzieckiem jakiegoś rzymskiego boga, jeśli masz szczęście dostałeś w spadku jakieś fajowe moce. Czekają cię wspaniałe przygody, i niebezpieczne walki z potworami. A… byłabym zapomniała, najprawdopodobniej nie pożyjesz zbyt długo, ale nie martw się. Wyprawimy ci ładny pogrzeb i usypiemy cieszącą oko mogiłę. Czy ta wypowiedź cię usatysfakcjonowała Diano?
Dziewczyna w odpowiedzi przewróciła tylko oczyma, a ja zgodnie z jej prognozą czułem się potwornie. Moje myśli galopowały w szaleńczym tempie, przez co jeszcze bardziej rozbolała mnie głowa. Ja synem rzymskiego… Nie. Chociaż? Można by w tym momencie znaleźć rozwiązanie wielu niewyjaśnionych zdarzeń w moim życiu. Nie! To nie możliwe… Ale… Jednak jak inaczej wytłumaczyć istnienie tego stwora… amfi-cośtam?
A właściwie…
-Co się z tym czymś stało?
-Z amfisbaeną? Wyparowała, jak ją zabiłyśmy – powiedziała, ze szczerą dumą w głosie Emilia.
W tym momencie ja spojrzałem w miejsce w którym ostatni raz ją widzieliśmy i faktycznie nic tam nie było. Jednak po chwili coś mnie zmroziło… Czym w takim bądź razie są te serpentynowate ślady, z czarnej jak smoła krwi, prowadzące za najbliższą ścianę.
-Tej chyba nie zabiłyście – spróbowałem powiedzieć, tak jakbym się nie bał, ale nie bardzo mi wyszło.
Kiedy Emilia zobaczyła ślady jej oczy zrobiły się wielkie niczym spodki, tak jakby przed chwilą zobaczyła samą śmierć. Bo właściwie było to możliwe.
Nie wyrzekłszy żadnego słowa w stronę swoich towarzyszy, poprawiła wszystkie rzemienie zbroi i podniosła miecz, który wcześniej upuściła. Wywinęła nim młynka, ni to popisując się, ni rozgrzewając do walki. Rzuciła szybkie spojrzenie na podłogę i podniosła stamtąd kolejny miecz, dłuższy i wyglądający jakby w całości był wykonany ze szczerego złota.
-Diana pozwól, że pożyczę twoją spathę i dam ją stażyście. Będzie jej bardzo potrzebował.
Czarnowłosa w odpowiedzi spojrzała tylko smutno w moją stronę, jakby zaraz miało zdarzyć się coś złego. Coś złego…
…chyba straszliwego, czemu ja wtedy nie uciekłem?!
Dotarło do mnie na co właściwie poszedłem, gdy zdało mi się, że stoję na korytarzu tylko z Emilią. Oczywiście pozostała dwójka ciągle tam była jednak atmosfera skupienia wokół dziewczyny powodowała, że czułem się jakbym był rekrutem w wojsku, a ona oficerem. Czy czymś takim…
Nim się obejrzałem trzymałem w drżącej ręce ten dziwny miecz – spathę, i próbowałem nie spanikować. Heroska chwyciła mnie za kołnierz i pociągnęła w stronę sąsiedniej wystawy, co wyglądało zapewne dość dziwnie, bo była ode mnie niższa więcej niż głowę. Ale mnie jakoś nie było wtedy do śmiechu.
-Ale ja…
-Tak wiem, że jesteś gotów poświęcić się dla dobra Rzymu, ale nie musisz. Już ja się postaram żebyś nie zginął.
-Nie…
-Wiem, że nie zamierzasz zdezerterować, ale to obowiązek każdego legionisty więc zachowaj te uwagi dla siebie – gadała jak najęta.
-Hej posłuchaj mnie może, co? – zawołałem roztrzęsiony.
-To ty posłuchaj! – przycisnęła mnie do ściany głowicą swojego miecza, i powiedziała tak jakbym był małym nieznośnym chłopcem – Jesteś herosem czy ci się to podoba czy nie, i zaraz sprawdzę ile jesteś warty. Tam, za rogiem czai się potwór. Amfisbaena jest wymagającym przeciwnikiem i dlatego dałam ci spathę, będziesz mógł trzymać ją od siebie na dystans. A dodatkowo posłużysz mi jako przynęta. Zrozumiano?
-Tak, to znaczy chyba t…
-Więc ruszaj, do boju szeregowy.
Kiedy popchnęła mnie do przodu myślałem, że będę miał czas na jakieś przygotowanie się do walki, chociażby psychiczne. I znowu się pomyliłem. W momencie w którym przestałem czuć ścianę pod plecami spojrzały na mnie dwie pary żółtych jonizujących oczu. I rozpoczął się danse macabre.
Nie będę udawał. Na wstępie, pożytku było ze mnie niewiele.
Na początku próbowałem działać logicznie, jednak ten pomysł szybko zawiódł. Kiedy zacząłem okrążać bestię, tak jak powinno się to robić z innym szermierzem (a nie z plującym kwasem dwugłowym wężem zabójcą).  Jednakże stwór nie był tak cierpliwy jak ostatnio i od razu rzucił się do ataku głową, która była najbliżej mnie. Najpierw wąż próbował wyrwać mi miecz zębami, tak jak uczynił to z tamtym gościem, ale ja niewiadomym sposobem wywinąłem się mu i skoczyłem w bok unikając drugiej głowy, która pędziła na mnie jak buława. Kiedy udało mi się to zrobić, i wylądowałem bezpiecznie w połowie szerokości muzealnego korytarza, obróciłem się w stronę amfisbaeny, która zdawała się być jeszcze bardziej zdziwiona niż ja faktem, że udało mi się jej uciec. Jej oczy, przecięte czarną pionową źrenicą, wydawały się pałać nieskończoną, niewyobrażalną wręcz nienawiścią.
Wtedy zobaczyłem drugiego członka śmiertelnej gry, który wpadł prosto w kreaturę z szelmowskim uśmiechem.
-Za Momosa, gadzie! – wykrzyknęła dziwne zawołanie Emilia, i wybiwszy się w powietrze zakręciła piruet, którego nie powstydziłby się najlepszy baletmistrz.
Gdy dziewczyna znalazła się po przeciwnej stronie węża, machnęła kilka razy stalowym mieczem tak, że po ścianach i podłodze poszły świetlne refleksy.
-Graj muzyko – krzyknęła i rzuciła się w wir walki.
Nie chcąc zostawić jej sam na sam z amfisbeną, także musiałem zaatakować. I tak rozpoczął się szalony taniec!
Skoczyłem do przodu wprost na zębatą paszczę i spróbowałem przeciąć potwora na pół, bez odciągania uwagi jego drugiej głowy. Niestety mało sprytny plan nie wypalił, a ja musiałem się cofnąć. Mimo to przysiągłbym, że paszcza kłapnęła zaledwie kilka centymetrów od mojego brzucha przy okazji rozbryzgując wokół kropelki żrącej śliny. W twarzy jakiejś ważnej osobistości, której obraz wisiał na ścianie, pojawiły się dziury, przez co wyglądała jakby cierpiała na trąd.
Odruchowo spróbowałem się odsunąć od kłów, ale potknąłem się o własne nogi. Złoty miecz Diany poleciał kilka metrów dalej.
Tak… o własne nogi… proszę, każdemu może się to zdarzyć kiedy walczy z rozwścieczoną mitologiczną bestią.
No…  dobra. Właściwie to nie.
Potwór uniósł nade mną swój szkaradny łeb i rozpłaszczył skórę na karku, przez co wyglądał jak kobra. Dodatkowo wrażenie to potęgował pierzasty kołnierz połyskujący zielonymi i tęczowymi refleksami, a który rozciągał się na kilkadziesiąt centymetrów za wcięciem paszczy. Pióra stroszyły się i opadały żyjąc jakby własnym życiem, a ja przygotowałem się na utratę swojego. Paskudna paszcza otworzyła się do granic niemożliwości, a zęby poruszyły się jakby nie była to szczęka potwora lecz piła spalinowa. Powoli z łukowatej dolnej szczęki zaczęła spływać zielonkawa ślina parująca w obecności atmosfery.
Wszystko to działo się jakby w spowolnionym czasie, a kwas wypływał powoli nad moją twarzą. Wyglądało to jak gdyby amfisbaena syciła się chwilą zwycięstwa, oraz strachem w moich oczach. Który był nawiasem mówiąc ogromny.
Wyglądało jednak na to, że ten gatunek „węży” ma bardzo słabą pamięć. W jednej chwili stwór napawał się chwilą wyginając swoje długie ciało nade mną, a w następnej już go nie było. Pozostawił po sobie tylko kroplę kwasu w powietrzu, które spadła na moją twarz nim zdążyłem się odsunąć. Skrzywiłem się z bólu, i prawie krzyknąłem gdy niewielka kropelka przetoczyła się po mojej skórze, tworząc niemal prostą linię – od policzka do stawu żuchwowego, gdzie wytraciła swoją moc.
W następnej sekundzie pojawił się nade mną niewysoki, acz wesoły cień. Emilia wyciągnęła w moją stronę rękę w skórzanej rękawicy, którą przyjąłem z wdzięcznością. Schyliłem się szybko, i podniosłem spathę z marmurowej posadzki.
-Ładna blizna z tego będzie. – powiedziała wskazując poparzenie, poczym uderzyła mnie po przyjacielsku w ramię – Nieźle. Ale nigdy więcej nie upuszczaj miecza podczas walki. Czasem może być tak, że nie będzie nikogo kto podniesie cię gdy potwór będzie się nad tobą znęcał. A teraz chodź. Musimy uporać się z tym gagatkiem.
Amfisbaena zwijała się, stroszyła i syczała kilka metrów dalej jakby czekając na nas. Jej zęby wirowały, a cała postura wyglądała jeszcze bardziej złowrogo i zdradzała, że tym razem wąż będzie walczył jak przyparty do muru – wściekle i do śmierci. Naszej lub jego…
Rzuciliśmy się na zabójczego gada jednocześnie. Ja, tak jak przy wcześniejszej walce niewiadomym sposobem wiedziałem co robić. A Emilia robiła to do czego była zapewne przygotowywana latami. Walczyła jakby od tego zależało jej życie.
[Bo zależało.]
Och zamknij się, nieważne!
Kiedy byłem przy bestii obróciłem się tak, aby moje oczy były na wprost oczu gada. Dokładnie to samo zrobiła Emilia. I zaczęliśmy bawić się w „lustrzane odbicie” z mitem. Kiedy ona wykonywała krok do przodu ja robiłem dokładnie to samo, gdy cofała się ja także. A wąż znów dał się na to nabrać, dokładnie tak jak kilkanaście minut temu. Tylko, że wtedy zamiast mnie po przeciwne stronie stała Diana. Stwór dostał pomieszania zmysłów. Rozciągał się oraz napinał mięśnie tak, jakby zaraz miał pęknąć na pół. Głowy syczały, wyły, ale nie mogły nic zrobić ponieważ żadna z nich nie chciała dać za wygraną. Żółtawe zęby obracały się i rozpryskiwały wokół miniaturowe kropelki kwasu, w próżnym wysiłku. Jednakże w pewnym momencie tego wodzenia za nos, kiedy mieliśmy przypuścić atak, coś poszło nie tak jak chcieliśmy…
…heroska postawiła kolejny krok w przód zbyt szybko…
…potwór rzucił się w stronę Emilii, a „moja” głowa poleciała za resztą potwornego ciała. Zęby były już kilkanaście centymetrów od szyi dziewczyny, gdy tamta wykonała gwałtowny unik w bok. Ciało węża zawirowało niczym serpentyna, a druga głowa przez siłę rozpędu zdołała jedynie zahaczyć Emilię w talii. Nastolatka poleciała na ścianę, a stalowy miecz wylądował obok jej stóp.
Dziewczyna zwinęła się w kłębek, kiedy potwór wygiął się nad nią w esowaty kształt. Przygotował się do ataku.
Emilią podniosła głowę, i spojrzała na mnie lekko zdezorientowana oraz oszołomiona. Skurczyła się jeszcze mocniej. Tak, że jej kolana dotykały brody, a plecy i ręce były oparte o ścianę.
-Łap! – krzyknęła tak głośno, że potwór musiał cofnąć swoją paskudną głowę.
Gwałtownym ruchem rozprostowała nogi. Miecz poleciał w moją stronę, kręcąc się szaleńczo po podłodze. Nie myśląc zbyt wiele chwyciłem szybko przelatując broń. Jakimś cudem nie obciąłem sobie przy tej okazji wszystkich palców.
Amfisbaena, która jeszcze przed chwilą gotowała się do ataki na Emilię, teraz wpatrywała się we mnie. Jej oczy wyglądające niczym żarówki biły wokół aurą nienawiści, i czystego destrukcyjnego Zła. Patrząc w nie miałem wrażenie, że rozumiem co ten stwór w tej chwili myśli. „Och tu nam śniadanko uciekło, trzeba będzie je znowu upolować. Mama zawsze mówiła, że deser jemy na końcu.” NIEDOCZEKANIE.
Wąż skoczył do przodu, odgadując moje ruchy, ale ja nie byłem wolny. Przepełniony siłą wystrzeliłem w stronę węża, a po chwili w prawo. Nim potwór zdał sobie sprawę z tego co robię ja byłem już za nim. Nie rozważając nad szansą powodzenia mojego planu, obróciłem krótki stalowy miecz trzymany w lewej ręce głownią do dołu. Przyczaiłem się. Spiąłem w sobie. Amfisbaena nastroszyła pierzaste grzywy, zaterkotała zębami i buchnęła obłoczkiem pary zmieszanej z kwasem. Atmosfera wokół nas zelektryzowała się.
Każde z nas miało swój własny cel. Ja broniłem siebie i przy okazji heroski. Potwór chciał zaspokoić głód.
Jeśli nie da się jej zabić przepoławiając…
Tym razem nie pozwoliłem jednak zaatakować jej jako pierwszej. Kierowany nieznaną sobie siłą podbiegłem do gada i uderzyłem niczym wicher. Pierwszy raz zobaczyłem w oczach amfisbaeny coś innego niż nienawiść i złość. Był to strach. Nieznaczna iskierka. Iskierka, która była dla niej jednak zbyt późnym sygnałem do ucieczki.
Srebrzystoszary miecz spadł na falującą grzywę potwora. Pióra załopotały po raz ostatni, i opadły z cichym szumem wokół głowy potwora, przez co ten wyglądał jakby spał na poduszce. Plama smoliście czarnej krwi zaczęła wykwitać  pod głową węża, niczym jakiś upiorny kwiat.
Całe muzeum przeszył okropny wizg niepodobny do niczego innego, przez który moje bębenki przez chwilę chciały uciec.
Zakręciło mi się w głowie od potwornego hałasu jaki wydała amfisbena. Nogi niemal automatycznie zgięły się wpół pod wpływem dźwięku, a ja zamarłem próbując powstrzymać odruch wymiotny. Udało się.
Ale z małym przyjacielem jeszcze nie skończyłem.
Amfisbaena wyglądała marnie. Jej ciało przeszywały konwulsje, które biegły od czubka nosa aż do środka ciała. Jakby ktoś przez cały czas raził ją prądem z gniazdka elektrycznego obok. Jednakże i to nie trwało nawet minuty.
Potwór w pewnym momencie otrząsnął się z szoku. Uniósł z ocalałą głowę w górę, i wydał z siebie ryk. Jedyna paszcza skierowała się w moją stronę. Bała się. Straszliwie. Jej oczy przygasły, i zmętniały. Poruszyła cielskiem, ale tylko połowa zareagowała na jej wolę. Pozostałe pięć metrów ciągle leżało, jak wcześniej. Niby stara walizka z aligatora. Ostatnim wysiłkiem zaterkotała wielkimi zębami. Ciągle miała zamiar mnie zabić… mimo wszystko. Wyglądała przygnębiająco.
Zrobiło mi się jej żal…
…prawie.
Skoczyłem do przodu, wciąż i wciąż pchany tą dziwną siłą, która wypełniała mnie od czasu gdy zacząłem walkę.
Uniosłem złoty miecz do góry. Ostrze zalśniło w promieniach letniego słońca. Amfisbaena nastroszyła skórzasty kołnierz i załopotała piórami. Wydała z siebie gardłowy dźwięk i próbowała się cofnąć, jakby wiedziała, że to jej koniec.
Ale to co wcześniej było jej atutem teraz okazało się wadą. Sflaczała część potwora, leżąca poza zasięgiem rozjarzonych oczu, ostatecznie przypieczętowała los węża.
Zamiast odpełznąć w tył tak jak zapewne miała to w zamiarze, przewróciła się na plecy. Ostatkiem sił zaczęła się wić, ale już było po wszystkim.
Czarne i miękkie podgardle amfisbaeny było odsłonięte. Nie czekając na dalszy przebieg wydarzeń, spuściłem miecz na jej głowę. Złota klinga przebiła potwora z cichym chrzęstem. Było po wszystkim.
Nagle poczułem się jakby ulatywało ze mnie całe życie. Zwolniłem uścisk dłoni, i oba miecze upadły z metalicznym brzękiem na posadzkę.
Wąż z każdą chwilą był coraz bardziej szary. Można by rzec: coraz bardziej przypominał starą fotografię.
Poczułem, że coś opada mi na barki.
-Nieźle. Jak na świeżaka oczywiście.
-Fajnie – powiedziałem; choć czułem się coraz gorzej, nogi coraz mocniej odmawiały mi posłuszeństwa.
-Dobra. Teraz może podniesiesz miecz Diany, co? Bo to chyba dość niekulturalne, że najpierw go pożyczasz, a potem rzucasz po ziemi.
-Ale… - chciałem zaprotestować, jednak znów nie zdążyłem.
-I weź swój miecz, bo jeszcze zapomnisz.
-Mój…
-…miecz. Taki duży scyzoryk. Głownia, jelec, klinga i tak dalej. Za ostrze oczywiście nie można trzymać – powiedziała z szelmowskim uśmiechem. – Leży tam.
I było tak jak powiedziała. Z początku zobaczyłem jedynie ciało potwora, którego zabiłem. Jednak potem z amfisbeną stało się coś niezwykłego. Rozsypała się w złocisty pył. Pył, który mimo to, że byliśmy w zamkniętym pomieszczeniu uniósł się jak przez podmuch wiatru. Drobinki zawirowały i na mgnienie oka uformowały się w kształt widmowej postaci. Lecz po chwili pył zamarł w powietrzu i zamarł, a następnie spłynął powoli na ziemię. A w miejscu w którym spadł…
…leżał miecz. Najpiękniejszy jaki kiedykolwiek widziałem. Zakończona złotym nitem głownia była wykonana z bursztynu o kulistym kształcie. Miodowy klejnot lśnił w czerwcowym słońcu, ciepłym i przyjemnym dla oka, wewnętrznym blaskiem. Rękojeść cudownej broni była zrobiona z, wyprofilowanej odpowiednio do ludzkiej ręki, kości słoniowej. Jelec niewiele szerszy od rękojeści przechodził szybko w złote ostrze o długości niewiele przekraczającej pół metra. Na klindze widniał napis po łacinie – collegit me.
Nie myśląc nad tym co robię podniosłem miecz. Był idealnie wyważony. Trzymając go poczułem się tak jakbym miał tę klingę od lat. Tak, jakby była ona wykonana specjalnie dla mnie.
Obróciłem trzymany przedmiot na drugą stronę. Tam też w złocie był wyryty napis – dimitte me.
-Zabierz mnie. Odrzuć mnie.
-Co?
-Dla jasności to nie była żadna propozycja – powiedziała Emilia. – Tak jest napisane na gladiusie.
-A…
-Nie. Tak naprawdę nikt nie wie co może znaczyć ta inskrypcja. To zagadka, którą próbuje się rozwiązać od setek lat. I właśnie dlatego tutaj jesteśmy. Bo to coś ważnego według – nie dokończyła najwyraźniej zdając sobie sprawę z tego, że za dużo powiedziała.
-Okej… a właściwie co to za cudo? Mówiłaś, że stare.
-Pff… albo jesteś bardzo głupi, albo arogancki mówiąc, że kilkaset lat to „stary” miecz. To jedna z najbardziej wiekowych broni herosów w tym kraju. To tak jakby mówić, że Panteon jest „stary”.
-Dobra, dobra. Uspokój się. Może powiesz mi coś więcej o tym czymś Pani Wikipedio? Co to właściwie za miecz?
-Eee… dobra – podrapała się w potylicę, przez krótkie włosy. – Trochę się zagalopowałam, zbyt dużo czasu spędzam z Dianą. Mea culpa. Więc jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć o tej wykałaczce to musimy wrócić do Diany i Chojraka.
-Kogo?!
-Ignacego. No, tego gieroja co to rzucił się na amfisbenę sam jeden. A potem bohatersko poszedł spać pod ścianą.
-Ekhem… chyba zemdlał.
-A co za różnica. I tak, i tak przegiął.
-Acha…
Droga, która wcześniej wydawała się długa, a zapewne trwała mniej niż piętnaście minut, teraz okazała się nadspodziewanie krótka.
Czarne ściany i sufit były podświetlone, podwieszonymi na stalowym rusztowaniu, lampami dającymi zimne białe światło. W szklanych pancernych gablotach, na postumentach tego samego koloru co strop, w jaskrawym blasku świateł stały przeróżne zabytki. Od popiersi filozofów, przez wielkich dowódców, patrycjuszy, konsulów, pretorów, cenzorów, kwestorów, a na cesarzach  skończywszy. Ściany muzeum były obwieszone wielkimi reliefami, wykonanymi z białego marmuru, które przedstawiały sceny z życia bogów, i bogatych rzymian. Na posadzce stały piękne wazy, każda z odpowiednią etykietą po polsku i tradycyjną nazwą po łacinie. Niektóre zaśniedziałe naczynia były wypełnione po brzegi imperialnymi monetami.
W pewnym momencie natknęliśmy się na ten sam posąg na który wpadła amfisbena. Rzeźba patrzyła się na nas z niemym wyrzutem, z pękniętej na pół twarzy. Zerkając prosto w jej oczy miałem wrażenie, że skądś znam ten lekki uśmiech, migdałowe oczy oraz mocno kręcone włosy i krzaczastą brodę.
-Mój ojciec – powiedziała ponuro Emilia, klękając i podnosząc połowę twarzy mężczyzny.
-Twój…?
-…ojciec. Momos. Taki bóg. Dokładniej rzecz biorąc uosobienie sarkazmu, żartów, kpin, drwin, i niezasłużonej krytyki. Wypieprzyli go z Olimpu za to, że zbyt często mówił bolesną dla olimpijczyków prawdę.
Przyspieszyliśmy kroku, ponieważ już widzieliśmy za szkłem Dianę i gościa ze „słonecznego patrolu”. Z tego co zobaczyłem udało się mu już wstać, i teraz chodził w tę i we w tę masując głowę.
-Okej, a kim w takim bądź razie jest mój ojciec?
-A skąd mam wiedzieć? Gdybyś miał pewność, że to twoja matka to obstawiałabym jakąś boginię wdzięku.
-Eee… czemu?
-Bo mieczem wymachujesz jak ostatnia baba – powiedziała, i wybuchła serdecznym śmiechem.
Uśmiechnąłem się, i zrozumiałem czemu ten bóg został wygnany z Olimpu.
-Chyba jednak nie. Nie wiem czy pamiętasz, ale to ja zabiłem to amfi-cośtam.
-Taki tam jednorazowy przypływ szczęścia – skwitowała ciągle szczerząc się głupkowato.
Przyszliśmy. Po raz niewiadomo który spojrzałem na miecz, trzymany przeze mnie całą drogę w prawej ręce. Oprócz zwykłych błysków jakie powstawały przez światło lamp, z liter  wydobywało się dziwne i słabe światło koloru bursztynu. Tego samego co umieszczony w głowicy.
Ciągle trudno mi było uwierzyć w to co stało się przed chwilą. Choć może to nie jest prawda, może po prostu…
-Hej ludziki. Jak tam główka Ignaś?
-Świetnie, o królowo sarkazmu.
-Oj, oj. Patrząc na ten róg z tyłu głowy to, aż tak dobrze nie jest.
-Ema odczep się od Młodego. Bo…
-…i bez tego ma nie po kolei w głowie.
W odpowiedzi Diana uniosła do góry palec, i pogroziła nim córce Momosa. Wygląda na to, że to ona jest tutaj szefem, bo w odpowiedzi Emilia podniosła obie ręce w przepraszającym geście. Z całej jej postury oraz wyrazu twarzy każdy mógłby wywnioskować, że ta „skrucha” jest daleka od prawdy.
-I kogo my tu mamy?
Oczy w kolorze czystego nieba spojrzały na mnie ponuro, miałem wrażenie, że dziewczyna spogląda w głąb mnie. Tak jakby chciała wyczytać ze mnie wszystkie winy i zasługi (wobec świata?). Wrażenie to potęgowały czarne, krucze włosy oraz śnieżnobiała cera. Sumując wszystkie te cechy wyglądała jak Królewna Śnieżka. W bardzo mrocznym i wyniosłym wydaniu.
-No właśnie, może byś się tak przedstawił. Z tego co pamiętam to tak nakazują zasady dobrego wychowania – Emilia wyrwała mnie z zamyśleni.
Popatrzyłem na nią ponuro. Co jak co, ale to działa w obie strony.
-Kwin Beck – powiedziałem z zaciśniętym gardłem.
-Co to właściwie za imię, eee…? Mama cię nie kochała?
-To zdrobnienie od Kwintus. Znaczy tyle co piąty, albo piąte dziecko.
-To się twoja matka narobiła.
-Nie. To nie tak – zawołałem speszony. – Moja mama lubi po prostu Kwintusa Horacego Flaccusa. Taki poeta bodajże rzymski. Nawet nie wiecie, ile bezużytecznych rzeczy człowiek może się przy niej nauczyć o sztuce.
-Dobra. Koniec, pas. Wszyscy cicho. Macie Caliburn, tak? Więc kogo wybrał?
-Nowego.
-Tak? Jak to możliwe, że on zabił potwora, a nie ty?
-Powinęła mi się noga – powiedziała cicho pod nosem.
-Nieważne – Diana szybko machnęła ręką. – Niezwykłe jest to, że ten tu, pokonał amfisbenę. A miecz jest teraz jego…
-Eee… wybacz, że wpadam ci w słowo, ale mogłabyś mi wytłumaczyć o co w tym wszystkim chodzi.
-Podstawy wytłumaczyła ci już Ema. A co do tego miejsca to, cóż… Nawet nie spodziewałbyś się od ilu lat szukaliśmy tego ostrza. A ono było tuż pod naszym nosem… Od ponad stu lat leżało w szczelnym zamknięciu. W postumencie posągu Oktawiana Augusta wmurowana była skrzynia, wewnątrz której zwinięta była w Kamiennym Śnie zabójcza amfisbena. A w niej ktoś zaklął miecz. Najprawdopodobniej jakiś wróg Rzymu.
-Właściwie… co to za miecz?
-Cóż… jest to legendarny miecz z legend arturiańskich, otrzymany przez króla Artura po złamaniu Miecza z Kamienia, od Pani Jeziora. Miecz miał być wieczny, a jego pochwa miała tę właściwość, że temu, kto ją nosił nie zagrażały żadne rany. Według legendy, po śmierci Artura z rąk popleczników jego syna Mordreda miecz zawędrował z nim na Avalon, aby tam czekać na powrót króla do świata żywych, aby następnie wraz z nim brać udział w walce o dobro, prawość, braterstwo, i tak dalej. Krótko mówiąc jest to jedna z najsławniejszych broni świata ensis caliburnus – Excalibur. Niestety miejsce ukrycia pochwy wciąż pozostaje nieznane.
-Yyy… Okej – poczułem jakby mój mózg się przegrzał. – I to jest ten miecz. Ten który trzymał kiedyś w rękach król Artur? Ten od rycerzy okrągłego stołu?
-Ten sam – powiedziała jak gdyby nigdy nic; jednocześnie spoglądała na mnie w taki sposób iż mogłem podejrzewać, że nie jest to pierwsza taka rozmowa, którą prowadzi.
-Więc drogi pogromco smoków, jeśli mamy już wszystkie wyjaśnienia za sobą moglibyśmy udać się już do Kohorty? Bo nie wiem czy słyszysz, ale za jakieś pięć minut będą tu radiowozy. A wtedy trudno będzie nas osłonic nawet najpotężniejszej Mgle.
-Mgle? Co mgła ma niby wspólnego z rzymską mitologią?
-Nie mgła. To Mgła. Potężna siła ukrywająca…
-Cicho! Starczy pogaduch. Musimy uciekać, a wszystkie niuanse wyjaśnicie sobie jak będziemy bezpieczni.
Nikt nie skomentował słów Diany, więc ruszyli szalonym biegiem w dół po schodach. Nie mając żadnego sensownego pomysłu ruszyłem za nimi. Mimo wszystko chciałem się dowiedzieć kim do jasnej cholery jestem!
Kiedy wybiegliśmy przez frontowe wyjście zdążyłem się szybko obejrzeć za siebie. Przy skrzyżowaniu Wodnej z Placem Konstytucji zaczęły się już ustawiać samochody policyjne. Za nimi stała grupa uczniów z mojej szkoły wraz z nauczycielami, którzy byli przesłuchiwani przez funkcjonariuszy. Ciekawe kiedy zauważą, że mnie nie ma…
Diana także spojrzała w stronę mundurowych, którzy zaczynali pokazywać nas sobie palcami. Właśnie wtedy dziewczyna zrobiła nieokreślony ruch dłonią. Z opuszków jej palców wyleciał nagle jak gdyby podmuch wiatru, który popędził w stronę ludzi i zakręcił się wokół nich, a oni natychmiast stracili nami zainteresowanie. Tak jakby nigdy na nas nie patrzyli.
-Biegiem! To nie potrwa zbyt długo!
Także tym razem zaczęliśmy biec.
Przebiegliśmy obok arkad. Wpadliśmy w tłum, jak zwykle krążący bezsensu po Starym Rynku. Ile sił w nogach gnaliśmy po chodniku przyklejonym do ścian kamienic. Wcięcie w szeregu budynków. Kolejne domy, a my wciąż pędzimy. Mijamy następne skrzyżowanie ulic. Biegniemy w kierunku Placu Wolności…
Wpadamy na ulicę Padarewskiego, a bruk stuka pod naszymi butami. Zaczynamy przemieszczać się jej środkiem. Bądź co bądź, raczej mało samochodów po niej jeździ. W pośpiechu mijamy kilka zbulwersowanych staruszek, chyba spłoszyliśmy im gołębie…
Kolejne kamienice przelatują obok nas. Kolejne latarnie zostają w tyle. Kolejne budynki okazują się kryć w sobie filie znanych marek.  Kolejni przechodnie oglądają się za nami jakbyśmy byli kretynami, którymi oczywiście nie jesteśmy.
Pomimo ciągle niewielkiej odległości od radiowozów miałem coraz większe wrażenie, że jest coraz ciszej…
Mimo to wciąż nie przestawaliśmy biec.
Przeszliśmy przez przejście dla pieszych, i minęliśmy tę dziwaczną metalową konstrukcję w której nikt nie wie o co chodzi. Szczerze powiedziawszy gdyby ktoś mnie wcześniej zapytał to powiedziałbym, że nastolatki z super mocami nie przejmują się czymś takim jak ruch drogowy, a jednak…
 Stanęliśmy na bruku Placu Wolności. Diana zaczęła skręcać w prawo, a we mnie rosło coraz większe niedowierzanie.
-Nie no bez jaj. Serio…
-A jednak… Nikt nie spodziewa się legionistów w bibliotece.
-Acha… Właściwie jak to możliwe, że nikt was… nas nie znalazł. Przecież setki ludzi wchodzą do tego budynku, nawet ja kilka razy musiałem tam wejść.
-Mgła. Śmiertelnikom tylko wydaje się, że tam wchodzą… po prostu iluzja.
-Ale jak…?
-Eee… A ja skąd mam wiedzieć, hę? Nigdy nie byłam dobra w magii, nie moja działka. Jak będziemy w środku, zapytaj się kogoś z tych którzy używają Mgły… do różnych celów. Jeśli będą w nastroju to może ci powiedzą.
-Ema zejdź z niego.
-Ja tylko…
-Mówisz. Tak, ale już ma dość tego protekcjonalnego tonu. W twoim wydaniu brzmi to dziwnie. Więc zostaw to innym, ok?
-Dobra – odpowiedziała smętnie.
Byliśmy już blisko. Coraz mocniej, i mocniej czułem się jakbym miał chorobę morską, dokładnie tak jak w muzeum. Jednakże tym razem wydawało mi się, że to z przyczyn naturalnych, po prostu bałem się tego co tam mnie czeka. Co tam zobaczę, i czy ktoś mi wyjaśni dlaczego mam takie pokręcone życie. I durne pomysły. I dlaczego ten głupi miecz mnie wybrał?!
Drzwi się otworzyły…
To ten koleś… Ignacy. Przez te głupie myśli nawet nie zauważyłem jak wyprzedził mnie i Dianę. Stał w otwartych wrotach jakby był tutaj gospodarzem i zapraszał nas do środka. Mnie… bo przecież dziewczyny już tutaj mieszkały.
-Witamy – powiedział po raz pierwszy, uroczystym tonem –  w Szóstej Kohorcie, Dwunastego Legionu Fulminata*! 




*Tak, ci co czytali nie mylą się. Akcja rozgrywa się w uniwersum Ricka Riordana.

piątek, 8 maja 2015

Zrodzeni by umrzeć

                Życie nie miało sensu…
                …Nie ma, i nie będzie miało.
***
                Mocny pancerz otaczający jej ciało powinien przygniatać. Ale się tak nie dzieje. Silniki egzoszkieletu powodują, że każdy ma wrażenie jakby był super bohaterem.
                Ale tak nie jest. Po prostu oni chcą żebyś tak myślał, wtedy wszystko staje się prostsze. Łatwiej zdobywać kolejne terytoria, gdy narkotyk wdziera się w umysł. Łatwiej pić kolejną butelkę wina, wiedząc, że twoje żołnierzyki setki parseków dalej, zdobywają dla ciebie pieniądze. Łatwiej opalać swoje grube ciało na piaszczystych plażach, mając świadomość, że farbowana celuloza wpływa na twoje konto. Łatwiej…
                …jej na pewno nie było.
                Zbroja cały czas ją miażdżyła, ale niestety nie będzie mogła jej zdjąć i najzwyczajniej wświecie odejść, kombinezon zatruł jej umysł. Świadomość zdawała się być niczym wykręcona ścierka. Nie ma wody-myśli, ale wciąż da się wyczuć wilgoć. Jej głowa była właśnie czymś takim.
                Mózg ciągle podsuwał obrazy, wspomnienia, namiastkę myśli… jednak to było niewystarczające. Rękom i nogom ciągle wymuszano ruchy, których nie chciała. Wszystko to było mechaniczne – nie jej.
                Mimo to posuwała się ciągle do przodu, przed siebie. Bez chwili wytchnienia, odpoczynku. W tym samym tempie…
                Głęboko wśród myśli coś karze jej przestać, ale nie umie. Jest zbyt słaba.
                Kilkadziesiąt metrów dalej widzi ruch…
                Bez zastanowienia strzela tak jak jej kazali. A po tym ulotnym wrażeniu samoświadomości zostaje jedynie kropla wody na policzku.
                Wszędzie w pobliżu rozsiane są podobne niej zombie, cały czas iść bez zastanowienia. Byle dostać kolejną dawkę. Ale ona już o tym nie myślała, środek zaczął działać.
                Pociski z jej karabinu wylatywały z lufy, i zmierzały prosto do celu, a rzadko chybiały. Krew niewinnych istot zwilżała piasek i barwiła go na zielono. Ziemia była zorana odciskami ciężkich butów i łap. Powietrze wokół rozdzierał niemy krzyk istot, ale nikt go nie usłyszał. Już nikt nigdy nie usłyszy…
Celuloza coraz szybciej wpadała do tłustych łap super-korporacji, a pociski gruchotały kolejne kości i miażdżyły kończyny.
***
Rękawiczka przeczesywała powoli śmietnik. Większość stanowiły jedynie niepotrzebne puste puszki, których miała już nadmiar. Czasami zdarzały się jednak takie skarby jak przeterminowana o kilka dni konserwa lub nawet świeże owoce wśród, których znalazł się ten jeden spleśniały. Społeczeństwo jest okrutne.
Podczas przeszukiwania kolejnego śmietnika, nagle poczuła jakby coś ją ugryzło. Błyskawicznym ruchem chwyciła zardzewiały nóż kuchenny i nie podnosząc bolącej dłoni zanurzyła ostrze. Rozległ się cichy pisk.
Bez cienia obrzydzenia ścisnęła swoją zdobycz i wyciągnęła potwornie chudego szczura bagiennego. Na ten widok ślinka jej pociekła, a w brzuchu głośno zaburczało. Ale to wciąż było mało, musiała znaleźć więcej, bo inaczej niedługo zacznie słabnąć…
…cicho policzyła w myślach. Nie jadła tylko dwa dni, więc w gruncie rzeczy mogła zjeść zwierzę teraz, ale… nie. Może szczęście jeszcze się do niej uśmiechnie w tym dniu.
Z tyłu za nią coś zaszeleściło. Nauczona doświadczeniem, rozejrzała się czujnie po wąskim przejściu między dwoma wieżowcami. W zasięgu wzroku nie zauważyła nikogo, tak więc miała nadzieję, że coś się w końcu złapie w sidła, które sprawdzała już od dobrych czterech dni.
Kocim krokiem, nie spuszczając wzroku z przejść, podeszła do skraplacza. Z rurki, o  średnicy nie przekraczającej grubością jej ramienia, bardzo powoli sączyła się woda. Niemalże krystalicznie czysta wpadała do manierki umieszczonej dokładnie pod nią. Woda wypełniała butelkę w połowie jej półlitrowej objętości.
Miała jeszcze bardzo dużo czasu, pół dnia. Wszystko mogło się zdarzyć…
…a stało się najgorsze.
Z obu stron uliczki szły powoli Hieny, zbieranina najbardziej tępych osiłków w całym mieście, jak nazwa wskazuje wszyscy byli padlinożercami. Każdy z nich miał nowe, jak na nasze standardy dobre, ubranie z polaru w jednakowym dla wszystkich szarym kolorze. Sześciu facetów i dwie kobiety, bez wyjątku obcięci na łyso.
Dziewczyna gorączkowo rozejrzała się po ścianach, najmniejszych występów które mogłyby sugerować kryjówkę przemytników. Skoczyć wyżej niż dwa metry nie można było nawet co marzyć, ale i tak bloki były gładkie, bez drabin przeciwpożarowych tak popularnych w bogatych dzielnicach. Skończy osę na tym, że schowała zabitego szczura do kurtki.
Hieny już się nie kryły, jak czyniły to wcześniej i zapewne dla mieszkańca wysokich dzielnic byli niewidzialni, ale teraz nie starali się nawet robić pozorów. Szli sobie środkiem ulicy jakby byli u siebie.
-Czołem Nataszka – powiedział, wyglądający znajomo osiłek, stojący na przedzie – Ciągle prowadzisz szlachetne życie karalucha?
W odpowiedzi dziewczyna przygryzła tylko wargę.
-Oj. Natasza, Nataszka, Nata… Co ty byś beze mnie zrobiła? Mam dla ciebie propozycję – powiedział z obleśnym uśmiechem, który wykwitł na jego twarzy niczym pękający wrzód – Koledzy potrzebują się zabawić, w gruncie rzeczy ja też więc jeśli chcesz… mam dla ciebie coś ciekawego.
Byk, bo tak go nazywano, zaczął wyjmować z kieszeni kolejne konserwy. Ustawiał je jedna na drugiej na asfalcie, aż uzbierało się dziesięć.
-Bierz, bierz, nie krępuj się. Damy ci jeszcze więcej jeśli tylko poratujesz nas w potrzebie – po kamienicach poniosło się echo obrzydliwego rechotu.
Natia była wewnętrznie rozdarta. Od dłuższego czasu marzyła o tym, aby chociaż przez chwilę najeść się, a nie tylko zaspokoić głód. Ale to było okropne! W jej wciąż dość wyidealizowanym świecie nikt nie powinien zniżać się do tego poziomu by za jedzenie… nawet we własnej głowie nie umiała tego pomyśleć. Z drugiej strony odmówić… bała się myśleć co by zrobili gdyby powiedziała „nie”. Było jednakże trzecie rozwiązanie…
Podniosła stojącą obok manierkę i zaczęła iść w kierunku oprawców, zaczęli coś krzyczeć z rozbawieniem. Trzydzieści kroków, kap, kap, kap. Nóż ciążył w rękawie. Dwadzieścia kroków, kap, kap, kap. Żelazna kulka z łożyska z trudem mieściła się w zaciśniętej dłoni. Dziesięć kroków, kap, kap, kap…
Niespodziewanie dla wszystkich zerwała się biegiem prosto na rzezimieszków. Błyskawicznym ruchem zgarnęła puszki i czym prędzej w biegu upchnęła je w małym plecaku, który szybko zarzuciła na ramię. Niezauważalnym ruchem cisnęła żelazną kulką prosto w oko najszybszego z Hien. Chluśnięcie wodą w twarz najbliższej kobiety, nie było zbyt spektakularne, ale przynajmniej oszołomiło ją na dłużej.
Najdalej z nich stał Byk. Ale i z nim sobie poradziła. Siłą rozpędu wyrżnęła jak najmocniej walnęła w jego słabiznę. Zardzewiały nóż przez pęd nie trafił w tętnicę, tylko przeciął ramiączko torby, nie myśląc zbyt wiele chwyciła ją. A kiedy bandyta upadał pognała dalej.
-Uhh… – stęknął w tyle mięśniak.
-Moje oko! – zawył sprinter na widok płynu na palcach dłoni, którą jeszcze przed chwilą przyciskał do oczodołu.
-Hrr… Gonić tego… uhh… kurwa jebanego… ćpuna.
Ale ona już się nie obracała. Miała w głębokim poważaniu czy zaczną ją gonić, lub stchórzą jak zwykle. Większość z nich była tak powolna, że nie dogoniliby szczura. Żaden z nich nie wiedział także, że za najbliższym metalowym kubłem jest dziura w ścianie…
…Nata przesunęła przeszkodę na tyle na ile zdołała i przecisnęła się przez wąską szczelinę. Znalazła się w śmierdzącym zwierzęcymi szczynami tunelu z wystającymi ze ścian obtłuczonymi cegłami – wykopali go właśnie na taką okazję.
Nie czołgała się nawet dziesięciu metrów, a z tyłu usłyszała charczące sapanie. Kark przeciskał się przez tunel z wielkim trudem i nieustannie było słychać jak zahacza o krawędzie pustaków. Był zbyt gruby, w odróżnieniu od niej – czuła się praktycznie jakby szła przez korytarz.
Odpychając się łokciami, ramionami, kolanami, stopami… wszystkim czym mogła… wreszcie wydostała się na drugą stronę budynku pod którym musiała uciekać. Znalazła się w bliźniaczej, do tej w której ją znaleźli, uliczce. I zaczęła przebierać nogami ile starczyło jej sił. Miała plan, na taką sytuację całkiem dobry. Zresztą o innym nie mogło być mowy…
Stukot butów niósł się echem po ścianach.
Z daleka usłyszała stłumione przekleństwo i rumor z jakim gangster odsuwał kontener. Zaklęła w myślach. To miało zająć mu więcej czasu. Ale cóż… Nie można oczekiwać, że wszystkie marzenia się spełnią. W tej chwili jej największym było to, aby policyjny but zadziałał… Bo inaczej może być ciężko. Na przykład do końca życia zostanie marmoladą na chodniku.
Całe szczęście miała dobrą pamięć. Akurat w tym miejscu, na tym budynku była drabina do przejścia technicznego na dachu.
Jednym skokiem znalazła się na konstrukcji, która zaskrzypiała niebezpiecznie. Jeśli nie zrobi tego zbyt szybko cały misterny plan w… Gdy dres znajdzie się maksymalnie na środku drabiny ta zawali się pod jego ciężarem, a ona razem z nim poleci z wysokości kilkunastu metrów na asfalt. I tym razem znów „może” zostanie marmoladą. A tego by nie chciała, ani trochę.
Każdy szczebel zgrzytliwie protestował przed jej obecności, ale cóż… nie wszystkim dogodzisz.
Była dokładnie w połowie, na wysokości dwudziestu metrów, gdy coś przeleciało jej nad uchem i musnęło jej włosy, walnęło w pręt. Jej własna kulka łożyskowa!
-Chodź na dół głupi ćpunie! Albo sam po ciebie pójdę, a wtedy nie będzie już tak przyjemnie!
-Srał kotek, srał…
Na wszelki wypadek obejrzała się przez ramię. Kilka pięter pod nią wciąż krzywił się z bólu Sęp. Z oczodołu wystawała żyłka, na której beztrosko dyndały resztki oka. Drugie, które mu pozostało było nabiegłe krwią i jak zawsze zimne. Blada twarz zdawała się być naciągnięta na czaszkę, cała skóra była łysa nawet w miejscu w którym powinny być brwi i rzęsy.
-Uważaj, bo wreszcie będziesz miał coś na twarzy. Oprócz oka…
-Grr… Nie fikaj pieprzony gówniarzu.
Powoli i ostrożnie zaczął się wspinać. Pod jego, nieporównywalnie większym, ciężarem wszystko zaczęło się trząść. Natia przyspieszyła.
Zostały tylko dwa metry…
…poczuła, że świat zaczyna się bujać i spojrzała w dół, a potem w górę. Zrozumiała. Drabina w końcu nie wytrzymała pod wspólnym ciężarem i zaczynała odpadać. Widziała śrubę, która wraz z tynkiem powoli wysuwała się z bloku.
Metr…
…nie ma czasu. Odepchnęła się ze wszystkich sił jakie w sobie zebrała, a potem odskoczyła w lewo. Palce obu rąk złapały za krawędź budynku.
Nagle poczuła bardzo silne uderzenie w prawe ramię. W dół z niewyobrażalnym hałasem spadał ciężki kawał metalu, a z nim człowiek. Gdy tak wisiała na nieobtłuczonej ręce, upadek złej istoty zdawał się wiecznością…
…jednak kiedy „to nastąpiło” mogłaby przysiąc, że w zgrzycie metalu o drogę, słyszała także nieprzyjemny chrzęst.
Myślała wtedy, że już po wszystkim. Czuła ciągłą eksplozję bólu w prawej ręce, a palce lewej odmawiały posłuszeństwa. Jednak trzeba było to zrobić. Wóz, albo przewóz, pomyślała. Zaciskając zęby zdjęła pasek plecaka i wykonała silny zamach w górę. Poczuła jakby się unosiła. Kilka razy kopnęła mur i łomotem spadła na dach – jej wybawienie.
Natia leżąc na popękanej papie zanosiła się histerycznym śmiechem niczym wariatka. Jej ramiona podrygiwały gwałtownie do jakiejś szalonej muzyki. Niebieskie włosy rozsypane wokół głowy i różowoczerwone tęczówki oczu, dopełniały wrażenia.
Wstała i odplątała przywiązany do paska but. Dla większości mieszkańców stacji wyglądał jak efekt pracy niezrównoważonego psychicznie majsterkowicza. Ale ci którzy choć raz byli na terenie jakiejś korporacji widzieli w nim element wyposażenia aparatu ucisku. Wysoki, czarny, z grubą podeszwą i małym tytanowym pudełeczkiem z tyłu. Dziewczyna zamieniła go ze swoim, który wylądował w skradzionym plecaku, i zrobiła krótki rozbieg. Odbiła się od krawędzi. Raz kozie śmierć.
Mogła nic nie robić i skończyć, ale nie zrobiła tego. W ludziach jest niezrozumiała wręcz chęć życia.
Uderzyła lewą nogą o pudełeczko i gwałtownie zatrzymała się. Choćby robiła to codziennie zawsze było to dla niej zaskoczeniem. Włosy, nieograniczone grawitacją, falowały niczym jakieś egzotyczne rośliny na wietrze. Jeden but zawsze stanowił problem z utrzymaniem równowagi, ale i tym razem poradziła sobie – byle nie zatrzymać się pośrodku…
… ułożyła ręce wzdłuż ciała, z lekko odstającymi dłońmi. Zmieniając ich pozycję w odpowiedni sposób wzbiła się ku Dzielnicy Niedotykalnych. Szczyty budowli po przeciwnej stronie asteroidy rosły w oczach. Natia minęła niebezpieczny środek i zaczęła przybliżać się do upragnionego miejsca lądowania. U góry widziała już znajome twarze, które czekały na relację z poszukiwań. U góry… na dole… u góry… mniejsza z tym. Orientacja w przestrzeni  to suka.
I właśnie wtedy kiedy wydawało się, że już po wszystkim, cały misterny plan się spieprzył.
Coś zatrzeszczało, coś zaszumiało i zapiszczało – but się wyłączył.  Dziesięć metrów nad ziemią, zanim szabrowniczka zdarzyła obrócić się o sto osiemdziesiąt stopni. Także wtedy życie uratował jej kradziony plecak.
Kiedy spadała mignęło jej w głowie, że to trochę za wcześnie, ale ta myśl została stłumiona przez chęć przeżycia.
O wystający pręt, zostawiony przez leniwego robotnika, zahaczył jeden z plecaków. Teraz znalazła się jedynie dwa metry nad ziemią z jedną ręką pogruchotaną, a drugą wyrwaną ze stawu. Mimo, że z bólu ćmiło się jej w oczach, wyciągnęła wspomniany już zardzewiały nóż i przecięła drugi pasek.
Spadła…
…zawartość plecaka rozsypała się po uliczce…
…ale jej już to nie obchodziło…
…odpłynęła…

…daleko.

poniedziałek, 9 marca 2015

Przemytnik

                Wokół wielkiej asteroidy, której średnica przekraczała pięćset kilometrów powoli przemieszczały się drony wydobywcze. Setki  dużych statków sterowanych przez AI przelatywało nad kolejnymi kraterami i bruzdami na powierzchni obiektu, aby znaleźć w końcu odpowiednie miejsce do rozpoczęcia nawiercania  oraz wydobycia.
                Te roboty, które osiągnęły maksymalny poziom ładowności podnosiły swoje kilkusettonowe cielska i odkleiwszy się od bazaltowej skały, włączały silniki plazmowe i wznosiły się nad niewielkie ciało niebieskie z daleka przypominające ziemski koralowiec. Dokładnie dwieście kilometrów od powierzchni najwyższych skał drony podłączały się do olbrzymiego wahadłowca transportującego,  przewożącego surowce między systemami gwiezdnymi. Po takim zetknięciu cztery kontenery, każdy o pojemności sto trzydziestu pięciu metrów sześciennych, były odczepiane i spływały do hangarów gdzie czekały do odlotu.
                Kiedy pojemniki z helium zostały odebrane przysuwały się nowe, i dron znów był gotowy do wydobywania.
                Wydobycie trwało kilka standardowych tygodni podczas, których nic nie zakłóciło prac robotów, aż do chwili gdy powierzchnia asteroidy zaczęła wyglądać jak piłka to gry w sliha…
                Nowy wahadłowiec transportujący z obstawą myśliwców wyskoczył z nadprzestrzeni nieopodal planetoidy, a poprzedni o numerze bocznym TWIG-0028 zaczął włączać napęd nadprzestrzenny. Kiedy w końcu zaczął przyspieszać, aby wlecieć w tunel, od statku o numerze bocznym TWIG-0012 oderwał się niewielki kawałek który zalśnił w świetle gwiazdy neutronowej.
                Ale Imperialni nie zdołali poinformować swoich towarzyszy z drugiego wahadłowca ponieważ ten zniknął w rozbłysku oślepiającego zielone światła, które zaczęło się rozchodzić pod postacią kulistej chmury spalin.
                Odłamek przyspieszał i przyspieszał, z każdą chwilą stawał się coraz większy dla radarów robotów wydobywczych. Nie zważając na kolejne przeszkody leciał naprzód, w stronę powierzchni kiedy nagle drogę przeciął mu dron przy którym wyglądał niemal jak dziecinna zabawka…
                …i zniknął.
                Jednakże tylko pozornie. Przedziurawiony wrak pełen helium, wbrew wszelkim prawom logiki odpalił silniki plazmowe i powolnym lotem zaczął przemieszczać się jak najdalej od wahadłowca.
                Mimo odpalenia wszystkich silników dron górniczy nawet w najmniejszym stopniu nie mógł być porównywany z imperialnymi myśliwcami. Gdy tylko mostek TWIG wykrył dziwny statek, nadano komunikat pilotom myśliwców eskortujących transportowiec, którzy udali się w pościg. Na ich nieszczęście nie trwał on zbyt  długo…
                …piloci dziesięciu myśliwców ułożonych w szyk, ścigając skradzionego drona skupili się tylko na jednym przeciwniku, a tym bardziej nie spodziewali się, że wróg pojawi się wśród nich. Dwa myśliwce będące na flankach nagle oderwały się od szyku i odczekawszy odpowiednio długo na oddalenie się statków otworzyły ogień ze wszystkich działek i rakiet jakie miały na pokładzie.  Osiem pozostałych pilotów nie miało żadnych szans. Nie mając czasu na odwrócenie pojazdów i ich broni zostali unicestwieni przez ludzi których jeszcze przed chwilą uważali za swoich sprzymierzeńców. Po imperialnych myśliwcach zostały jedynie porozrywane kadłuby…
                Trzy statki były coraz bliżej upragnionego celu… granica w której pole grawitacyjne asteroidy zakłóca generator tunelu nadprzestrzennego była niemal na wyciągnięcie ręki. Jednak taki obrót zdarzeń byłby zbyt piękny.
                Niespodziewanie dla złodziei z kraterów wyskoczyły dziwne czarne myśliwce w kształcie czarnego spodka. Nim się obejrzeli cienie były już przy nich, a z głośników skradzionych pojazdów odezwał się mocny, zachrypnięty głos nie znoszący sprzeciwu.
                -Jesteście otoczeni, poddajcie się, i oddajcie własność Drugiego Imperium Galaktycznego jego obywatelom. – dodał bez przekonania.
                Kontenerowiec, który także przechwycił sygnał zatrzymał się, ale jego eskorta nie wykonała rozkazu wojskowego. Dwa myśliwce mknęły dalej w stronę bezpiecznej przestrzeni lecz jeden z czarnych dysków zbliżywszy się do nich na odległość trzystu metrów wystrzelił. Dwie bliźniacze, srebrne rakiety poleciały w zawrotnym tempie w kierunku wyznaczonych celów i w mgnieniu oka dogoniły statki, które przeszyła sieć niebieskich błyskawic. Pojazdy zostały unieruchomione.

piątek, 2 stycznia 2015

Nix

Wracam po przerwie, a to takie tam, z nudów:D


                Londyn to magiczne miasto. Zwłaszcza niektóre jego… zaułki. Muzeum Brytyjskie jest bardzo niezwykłym, jeśli nie najniezwyklejszym miejscem nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i na całym świecie. Pamięć o setkach kultur, którą człowiek zachował najpewniej jedynie dla swojego kaprysu, w tym budynku zdają się przez siebie przenikać… Królowie Babilonu mitygują jakby, swoim obojętnym spojrzeniem młodsze od siebie kultury. „Patrzcie na nas!” mówią „Mienicie się panami Ziemi, a tymczasem wasza cywilizacja jest kolosem na glinianych nogach! Spójrzcie na nas, to nasze dziedzictwo trwa nieprzerwanie od siedmiu tysięcy lat. To dzięki nam młodsze kultury znają astronomię, rolnictwo… To MY budowaliśmy pierwsze miasta! Wy jesteście jedynie naśladowcami.” Zdawałoby się, że dodają z pychą. Tymczasem dalej pysznią się jeszcze bardziej, niewiele młodsi od Sumerów faraoni, sfinksy i niezliczone bóstwa Egipcjan. Tym razem to oni krzyczą, a jest to krzyk najzupełniej uzasadniony. „Odwróćcie od nich wzrok to my jesteśmy najwspanialsi! Nie kto inny tylko MY Budowaliśmy piramidy. Dzięki nam młodzi, macie kalendarz takim jakim go znacie. Podstawy waszej matematyk to nasze dokonania! Na długo przed wami znaliśmy budowę serca i mózgu, podczas gdy przez stulecia anatomia była dla was tabu.” Dalej starożytni greccy filozofowie, wodzowie, poeci, artyści i dyktatorzy ukazują swoje szlachetne oblicza. Przytłaczając nieskazitelną bielą marmurów. „Spójrzcie na siebie!” wołają „Mówicie, że jesteście tacy wspaniali… a bez nas ten budynek by nie istniał. Kolumnady, gzymsy i fryz… to wszystko nasza zasługa! Bez nas nie wiedzielibyście co to demokracja. MY stworzyliśmy igrzyska olimpijskie. Korzystacie więc na każdym kroku z naszego dziedzictwa, a zachowujecie się jakby były to wasze własne osiągnięcia.” Zdawać by się mogło, że dodają z wyniosłością. Z wysokich piedestałów spoglądają na przechodzących wielcy wodzowie rzymscy: Gajusz Juliusz Cezar, Oktawian August, Tyberiusz, a nawet Kaligula. Zdawać by się mogło, że ci tym razem patrzę na nas z politowaniem, a nie złością. „Nie moglibyście wpaść na jakiś własny pomysł? To nie jest chyba, aż takie trudne. Ciągle ulepszacie nasze osiągnięcia tym samym pokazując swoją słabość. Nawet my mimo iż przejęliśmy kulturę helleńską budowaliśmy drogi, akwedukty, termy, mosty, kopuły…”
                Tak właśnie rozmyślał idąc przez muzeum chłopak ubrany w garnitur z jednego z najlepszych włoskich materiałów. Wyglądał w nim na przynajmniej dwadzieścia pięć, w towarzystwie chciał uchodzić na dwudziestoletniego, przy znajomych zachowywał się jak czternastolatek, a w rzeczywistości miał zaś około osiemnastu.
                Włosy przystrzyżone, jak sam mówił miał w kolorze blond, choć fryzjerka uparcie twierdziła że jest to kolor platynowy, ale on twierdząc iż w tych sprawach niezbyt się wyznaje trwał w swoim osądzie. Duże oczy niemalże koloru intensywnego szmaragdu tryskały radością to, znów tchnęły jakimś wewnętrznym zimnem. Twarz szczera i jak najbardziej sympatyczna. Był bardzo wysoki i z natury dość barczysty, ale… wiele można było o nim powiedzieć lecz z całą pewnością nie to, że jest wysportowanym człowiekiem.
                Idąc między egipskimi zabytkami stukał miarowo obcasami eleganckich butów w podłogę z białego kamienia. Minął niemalże święty dla archeologów Kamień z Rosetty i skręcił w lewo w stronę części mezopotamskiej, przeciskając się między turystami. Część ludzi szukała w tym budynku odpoczynku od lipcowego skwaru zaskakującego w tym miejscu Europy, i wlewała się dosłownie falami z ulicy Great Russell… Nikt nie wątpił, że było to dziwne lato, nie było tak gorącego od kilkudziesięciu lat. Miało to jednak mimo wszystko mocne strony ponieważ zachęceni „ciepłymi wakacjami” turyści zjeżdżali się z naprawdę odległych stron świata, aby zobaczyć nieoficjalną stolicę Dominium.
                On jednak odwiedził ten kraj z innego powodu. Nasz bohater przyjechał tu z zupełnie innej przyczyny… mianowicie na ślub. Nie… na jego szczęście lub też nieszczęście to nie był jego ślub. Zaledwie dwie godziny temu odbyła się ceremonia ślubna jego ukochanej siostry… Choć właściwie trudno, aby było inaczej skoro ma tylko jedną. Ważne jest jednak to, że mimo wszystko przyjechał aż z Johannesburga, pomimo to iż całkiem szczerze nie znosił narzeczonego, a teraz już męża swojej siostry. Parszywy typ. Ale musiał udawać szczęśliwego, bo jego siostra w ten dzień taka była, albo jej się tak wydawało i niedługo oprzytomnieje.
                Jednakże wracając do niego samego, i zapominając na chwilę o powodzie jego przyjazdu do Wielkiej Brytanii, odpowiedzmy na pytanie skąd się wziął w tym muzeum? Celowo do tego kraju nigdy nie przyjechałby tylko po to, ale skoro nadarzyła się okazja skorzystał i przyjechał także do tego muzeum. Bo pomimo, że miał dopiero „naście lat” to jednym z jego ulubionych zainteresowań była historia, zwłaszcza cywilizacji starożytnych. Nigdy nie umiał tego wyjaśnić, ale w tej części ludzkiej historii było coś magicznego… tajemnica, która zdawać by się mogło jest na wyciągnięcie ręki i zaraz się rozwieje, ale… No właśnie w tym miejscu zatrzymywali się wszyscy zakochani w tym „czymś” w tym i zasłużeni archeolodzy typu Champollion… Jednak niektórzy wciąż i wciąż wwiercają się w tą tajemnicę, i uparcie twierdzą, że ją odkryli całkowicie, niepodważalnie oraz ostatecznie. Jeśli drodzy przyjaciele, nie rozumiecie o co mi chodzi mam na myśli dziwaków pokroju, jaśnie oświeconego Pana Danikena.
                Jednakże…
                Nasz bohater po przejściu zaledwie kilkudziesięciu kroków doszedł wreszcie do miejsca dla, którego wszedł do tego budynku… Listy z Amarna. Dla wielu nie jest to w zasadzie nic wielkiego, ot gabloty wypełnione glinianymi tabliczkami „poprzecinanymi” przez pismo klinowe. W czasach, gdy je zapisano miały taką samą wartość jak ceramiczny dzban, lecz dziś są czymś takim jak Kamień z Rosetty… przynajmniej dla niego. Dla niego było to coś w rodzaju mostu miedzy naszym światem, a przeszłością… czymś podobnym czym wiele lat temu był Kamień dla Jean-François Champollion’a. Oczywiście nie dosłownie, pomimo swojego zamiłowania do archeologii nie znał praktycznie wcale języka Babilonu.
                Przez dłuższy czas krążył wśród tablic, próbując wyłowić z potoku znaków te znane sobie i poukładać je w słowa. Gdy obszedł wszystkie gabloty, wybrał się na „spacer” po reszcie muzeum…