Popularne posty

niedziela, 7 czerwca 2015

Zapomnieni cz. I

Mam nadzieję, że "nikt" się nie pogniewa, że jednak to wrzuciłem, ale cóż... Po prostu mogę, bo w końcu to ja jestem autorem - życzę miłego czytania.


Do tamtego pamiętnego dnia byłem zwykłym gościem, takim jak wy. Chodziłem do kina, próbowałem podrywać dziewczyny i przejmowałem się czymś takim jak słabe oceny. Nic szczególnego. Nie prosiłem się o to, żeby być synem rzymskiego boga.
Jeśli czytacie tę książkę jako kolejne oderwanie się od rzeczywistości, czytajcie sobie dowoli. Zapewne myślicie też, że to wszystko się nie wydarzyło, a moje życie to tylko wymysł jakiegoś pisarza… Szczerze powiedziawszy zazdroszczę wam tego. Lecz jeśli rozpoznasz się na jej kartach, jeśli poczujesz, że jej słowa coś w tobie poruszyły, natychmiast ją odłóż. Możesz być jednym z nas. A wystarczy, że się tego dowiesz... Wtedy to już tylko kwestia czasu, kiedy oni też to wyczują i przyjdą po ciebie. Nie mów wtedy, że cię nie ostrzegałem.
Nazywam się Kwin Beck. Mam szesnaście lat. Jeszcze jakiś czas temu byłem uczniem Prywatnego Liceum Ogólnokształcącego  im. Jana Matejki dla młodzieży z problemami, znajdującego się w Poznaniu.
Czy ja mam problemy?
Poniekąd…
Mógłbym zacząć od dowolnego momentu w moim nieszczęsnym i krótkim życiu, żeby to udowodnić, ale prawdziwe problemy zaczęły się w czerwcu. Wtedy nasz rocznik wybrał się na wycieczkę do muzeum. Dwadzieścioro szurniętych dzieciaków i dwoje nauczycieli jechało wynajętym autobusem do Muzeum Archeologicznego w Poznaniu, żeby obejrzeć starożytne różności.
Jak zwykle oznaczało to śmierć z nudów, ale czego się nie robiło żeby dostać ocenę dzięki której przetrwamy do następnej klasy…
Przez cały czas pobytu w budynku chłopacy zachowywali się jak kretyni, a dziewczyny krążyły smętnie w dawno określonych grupkach. I wszyscy jak jeden mąż udawali, że nie słyszą „ciekawych” historii opowiadanych przez starego przewodnika, wyglądającego tak jakby sam nie wierzył w to co nam próbuje wmówić. Innymi słowy, to co zwykle na szkolnej wycieczce.
Przez dwie godziny udało się nam przejść prawie wszystkie sekcje, oprócz rzymskiej.
Kiedy w końcu weszliśmy na odpowiednie piętro nikt nie wyglądał na chociaż trochę bardziej zainteresowanego niż poprzednio, tylko parę dziewczyn wyciągnęło z kieszeni smartfony żeby zaspokoić głód facebook’owy.
Jedynie ja oderwałem się od słuchawek, i spróbowałem dowiedzieć się coś z tego co mówił gruby staruszek.  Niestety przez jego seplenienie zrozumieć coś, graniczyło z niemożliwością.
W pewnym momencie przechodzenia przez wystawę rzymską poczułem dziwne łaskotanie i uścisk w żołądku. Trochę tak jakbym miał chorobę morską. Usłyszałem ciche brzęczenie w uszach które stopniowo nabierało na sile. Zacząłem się obracać, ale chyba nikt tego nie czuł bo przez cały czas wszyscy wyglądali jakby zaraz mieli wykitować.
Dźwięk stawał się powoli nieznośny, a uszy zaczęły się zatykać.
W pewnym momencie salą wstrząsnął wybuch, a zza rogu wypadł czy raczej wyleciał, dziwaczny poskręcany kształt.
W tej właśnie chwili wszyscy uczniowie, a także nauczyciele wraz z przewodnikiem dokonali bardzo bohaterskiego, oraz zapewne inteligentnego czynu i…  rzucili się w te pędy do wyjścia przez klatkę schodową na dół, krzycząc przy tym coś o straszliwie wielkiej anakondzie. Jeden z nauczycieli upuścił wielki i przestarzały telefon, którym zapewne miał zamiar dodzwonić się na policję.
Zostałem, choć sam nie wiedziałem dlaczego. Jednak przez cały czas cichy głosik gdzieś z tyłu głowy mówił mi, że zrobiłem dobrze…
…a może po prostu tak naprawdę nie zdjąłem słuchawek?
W resztkach rozbitego posągu jakiegoś zapyziałego rzymskiego filozofa coś się poruszyło. Kawałki białego marmuru zadrżały i z pomiędzy skały wypełzły dwa węże. Każdy miał bardzo paskudnie wyglądający garnitur zębów ociekających zieloną śliną, która przy zetknięciu z ziemią zaczynała syczeć. Żółto jarzące się oczy bez powiek pałały bezkresną nienawiścią skierowaną we mnie. Obydwa węże zaczęły przysuwać się przez rumowisko w moją stronę.
Nie…
…nie węże. Wąż. Jeden. Mający po jednej głowie na obu końcach ciała. Z ciałem pokrytym lśniącymi łuskami, wielkości dłoni dorosłego człowieka.
Dziwaczny stwór pełznął niespiesznie w moją stronę pozostawiając drugi łeb w tyle. Utkwiony we mnie wzrok dziesięciometrowej bestii sprawiał, że kolana mi się trzęsły, a nogi wydawały się jak z ołowiu. Nie umiałem uciekać. Tak jakby ten wąż szeptał mi, że tak naprawdę jest bardzo miły i nie zrobi mi krzywdy. Tia…
Nagle zza ściany zza której wypadło zwierzę wybiegła trójka nastolatków. Nie byłoby w tym nic dziwnego (poza oczywistym idiotyzmem wyżej wymienionych), gdyby nie to, że na zwykłe ubrania mieli pozakładane wyposażenie rzymskich legionistów. Na samym przedzie biegł chłopak mniej więcej w moim wieku, który wyglądał tak jakby urwał się ze „Słonecznego patrolu”. Pierwsza z dziewczyn biegnących za nim miała kruczoczarne rozwiane włosy, a druga z urody przypominała Hinduskę.
Niecodzienna grupka wpadła z krzykiem na potwora, który rozpoznawszy w nich większe zagrożenie skoczył w ich stronę, tracąc mną zainteresowanie. Nie, żebym się tym faktem zasmucił.
Barczysty chłopak próbował zranić zwierzę, dziwnym krótkim mieczem zrobionym ze stali, ale te było dużo szybsze. Nie odwracając swojego przedniego łba w stronę nastolatka wyrwał mu broń zębami i po chwili użyło tylnej głowy niczym maczugi.  Człowiek poleciał na ścianę niczym szmaciana lalka, i tam osunął się nieprzytomny.
Obydwie dziewczyny zlekceważyły rannego kolegę i pomknęły, z pozoru chaotycznie,  w stronę zagrożenia. Miały jednak taktykę…
…zwolniły kiedy były kilka metrów od bestii, i zaczęły ją okrążać. Stwór nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia. Kiedy wojowniczki znalazły się na dwóch końcach węża stało się coś godnego czeskiej komedii. Zwierzę zamiast szybko podpełznąć do którejś z dziewczyn zaczęło pełznąć w obydwu kierunkach naraz, a  przynajmniej próbowało. Ponieważ właśnie wtedy, gdy zielone pierzaste grzywy istoty, wraz z jej łuskami kołysały się w bezsensownym wysiłku, nastolatki przypuściły ostateczny atak.
Hinduska podeszła bardzo blisko „swojej” paszczy, przez co druga straciła zainteresowanie i jedynie szczerzyła kły. Tą sytuację wykorzystała czarnowłosa. Susem przyskoczyła do połowy długości węża. Niezwykle szybkim ruchem ręki obróciła miecz o sto osiemdziesiąt stopni, i wykonała gwałtowne cięcie. Dziwaczny stwór podniósł gwałtownie obydwie głowy, poczym równie szybko je opuścił, a żółte oczy powoli zaczęły gasnąć. Bestia była przepołowiona, a lepka czarna krew powoli zaczęła wypływać z obu stron.
Nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi, dziewczyny podbiegły do leżącego blondasa. Nie wyglądał zbyt dobrze. Oczy mimo, że otwarte uciekły mu w tył głowy tak, że było widać tylko białka. Hinduska uniosła jego głowę, i nawet z odległości pięciu metrów mogłem zauważyć pokaźny rozmiarów guz rosnący na potylicy nastolatka. Dziewczyna włożyła mu pod szyję plecak niczym prowizoryczną poduszkę.
Druga, ta czarnowłosa o jasnej skórze, wyjęła ze swojej torby termos i nie zważając na głuche jęki poszkodowanego wlała mu w usta zawartość nakrętki. Przez chłopaka jakby przeszedł prąd, najpierw zadrżał, a po chwili zwiotczał jakby już nigdy nie miał wstać. Lecz zaraz potem spróbował  gwałtownie się podnieść, ale wciąż był jeszcze otumaniony. Syknął tylko kiedy już prawie siedział poczym znów położył się tam gdzie wcześniej.
-Siedź, bo jeszcze jak sobie coś znów połamiesz to trzeba będzie zmarnować kolejną porcję nektaru – powiedziała ciemnoskóra.
-A niby czemu zmarnować? Ja zawsze wygrywam życie, Ema.
-Oj, chyba nie. Tacy idioci jak ty prędzej czy później umierają. Najczęściej w straszliwych męczarniach – dodała z szyderczym uśmieszkiem na ustach.
Niespodziewanie dla samego siebie przełamałem strach, który trzymał mnie od chwili gdy spojrzałem w oczy potwora. Zacisnąłem rękę na kabelku od słuchawek, i wydusiłem zachrypniętym głosem jedyną rzecz jaka w tej chwili przyszła mi do głowy.
-Co… Co to było?
Tamci, jak na komendę odwrócili się w moją stronę, tak jakby wcześniej faktycznie mnie nie widzieli. Czarnowłosa tylko zerknęła na mnie, potem na Hinduskę i wróciła do „czarowania” nad blondynem. Z kolei Emilia wstała, otrzepała poszarpane spodnie, z marmurowego pyłu i podeszła do mnie pewnym krokiem.
-Ty chyba nie jesteś śmiertelnikiem – rzuciła w moją stronę, bardziej jak stwierdzenie niż pytanie.
-Eee…
-Dokładnie, mój drogi Watsonie… choć odpowiedź zdaje się być oczywista. Widziałeś amfisbaenę – dodał jakby to wszystko wyjaśniało.
-Yyy…
-Emi, może powiedz mu to najprościej jak to możliwe, co? I przestań bawić się w zagadki! Nie wiem, czy ty pamiętasz moment w którym się dowiedziałaś, ale mój mózg ledwo wytrzymał jak zobaczyłam pierwszego potwora – powiedziała czarnowłosa nie odrywając się od obwiązywania głowy rannego bandażem.
-W jej przypadku pewnie to będzie tak, jakby zrzuciła mu na głowę kowadło – powiedział pod nosem.
Hinduska chrząknęła teatralnie, jakby zaraz miała wygłosić jakąś długą przemowę. Po chwili z jej ust, z szybkością karabinu maszynowego, popłynął potok słów.
-A więc tak… Jesteś dzieckiem jakiegoś rzymskiego boga, jeśli masz szczęście dostałeś w spadku jakieś fajowe moce. Czekają cię wspaniałe przygody, i niebezpieczne walki z potworami. A… byłabym zapomniała, najprawdopodobniej nie pożyjesz zbyt długo, ale nie martw się. Wyprawimy ci ładny pogrzeb i usypiemy cieszącą oko mogiłę. Czy ta wypowiedź cię usatysfakcjonowała Diano?
Dziewczyna w odpowiedzi przewróciła tylko oczyma, a ja zgodnie z jej prognozą czułem się potwornie. Moje myśli galopowały w szaleńczym tempie, przez co jeszcze bardziej rozbolała mnie głowa. Ja synem rzymskiego… Nie. Chociaż? Można by w tym momencie znaleźć rozwiązanie wielu niewyjaśnionych zdarzeń w moim życiu. Nie! To nie możliwe… Ale… Jednak jak inaczej wytłumaczyć istnienie tego stwora… amfi-cośtam?
A właściwie…
-Co się z tym czymś stało?
-Z amfisbaeną? Wyparowała, jak ją zabiłyśmy – powiedziała, ze szczerą dumą w głosie Emilia.
W tym momencie ja spojrzałem w miejsce w którym ostatni raz ją widzieliśmy i faktycznie nic tam nie było. Jednak po chwili coś mnie zmroziło… Czym w takim bądź razie są te serpentynowate ślady, z czarnej jak smoła krwi, prowadzące za najbliższą ścianę.
-Tej chyba nie zabiłyście – spróbowałem powiedzieć, tak jakbym się nie bał, ale nie bardzo mi wyszło.
Kiedy Emilia zobaczyła ślady jej oczy zrobiły się wielkie niczym spodki, tak jakby przed chwilą zobaczyła samą śmierć. Bo właściwie było to możliwe.
Nie wyrzekłszy żadnego słowa w stronę swoich towarzyszy, poprawiła wszystkie rzemienie zbroi i podniosła miecz, który wcześniej upuściła. Wywinęła nim młynka, ni to popisując się, ni rozgrzewając do walki. Rzuciła szybkie spojrzenie na podłogę i podniosła stamtąd kolejny miecz, dłuższy i wyglądający jakby w całości był wykonany ze szczerego złota.
-Diana pozwól, że pożyczę twoją spathę i dam ją stażyście. Będzie jej bardzo potrzebował.
Czarnowłosa w odpowiedzi spojrzała tylko smutno w moją stronę, jakby zaraz miało zdarzyć się coś złego. Coś złego…
…chyba straszliwego, czemu ja wtedy nie uciekłem?!
Dotarło do mnie na co właściwie poszedłem, gdy zdało mi się, że stoję na korytarzu tylko z Emilią. Oczywiście pozostała dwójka ciągle tam była jednak atmosfera skupienia wokół dziewczyny powodowała, że czułem się jakbym był rekrutem w wojsku, a ona oficerem. Czy czymś takim…
Nim się obejrzałem trzymałem w drżącej ręce ten dziwny miecz – spathę, i próbowałem nie spanikować. Heroska chwyciła mnie za kołnierz i pociągnęła w stronę sąsiedniej wystawy, co wyglądało zapewne dość dziwnie, bo była ode mnie niższa więcej niż głowę. Ale mnie jakoś nie było wtedy do śmiechu.
-Ale ja…
-Tak wiem, że jesteś gotów poświęcić się dla dobra Rzymu, ale nie musisz. Już ja się postaram żebyś nie zginął.
-Nie…
-Wiem, że nie zamierzasz zdezerterować, ale to obowiązek każdego legionisty więc zachowaj te uwagi dla siebie – gadała jak najęta.
-Hej posłuchaj mnie może, co? – zawołałem roztrzęsiony.
-To ty posłuchaj! – przycisnęła mnie do ściany głowicą swojego miecza, i powiedziała tak jakbym był małym nieznośnym chłopcem – Jesteś herosem czy ci się to podoba czy nie, i zaraz sprawdzę ile jesteś warty. Tam, za rogiem czai się potwór. Amfisbaena jest wymagającym przeciwnikiem i dlatego dałam ci spathę, będziesz mógł trzymać ją od siebie na dystans. A dodatkowo posłużysz mi jako przynęta. Zrozumiano?
-Tak, to znaczy chyba t…
-Więc ruszaj, do boju szeregowy.
Kiedy popchnęła mnie do przodu myślałem, że będę miał czas na jakieś przygotowanie się do walki, chociażby psychiczne. I znowu się pomyliłem. W momencie w którym przestałem czuć ścianę pod plecami spojrzały na mnie dwie pary żółtych jonizujących oczu. I rozpoczął się danse macabre.
Nie będę udawał. Na wstępie, pożytku było ze mnie niewiele.
Na początku próbowałem działać logicznie, jednak ten pomysł szybko zawiódł. Kiedy zacząłem okrążać bestię, tak jak powinno się to robić z innym szermierzem (a nie z plującym kwasem dwugłowym wężem zabójcą).  Jednakże stwór nie był tak cierpliwy jak ostatnio i od razu rzucił się do ataku głową, która była najbliżej mnie. Najpierw wąż próbował wyrwać mi miecz zębami, tak jak uczynił to z tamtym gościem, ale ja niewiadomym sposobem wywinąłem się mu i skoczyłem w bok unikając drugiej głowy, która pędziła na mnie jak buława. Kiedy udało mi się to zrobić, i wylądowałem bezpiecznie w połowie szerokości muzealnego korytarza, obróciłem się w stronę amfisbaeny, która zdawała się być jeszcze bardziej zdziwiona niż ja faktem, że udało mi się jej uciec. Jej oczy, przecięte czarną pionową źrenicą, wydawały się pałać nieskończoną, niewyobrażalną wręcz nienawiścią.
Wtedy zobaczyłem drugiego członka śmiertelnej gry, który wpadł prosto w kreaturę z szelmowskim uśmiechem.
-Za Momosa, gadzie! – wykrzyknęła dziwne zawołanie Emilia, i wybiwszy się w powietrze zakręciła piruet, którego nie powstydziłby się najlepszy baletmistrz.
Gdy dziewczyna znalazła się po przeciwnej stronie węża, machnęła kilka razy stalowym mieczem tak, że po ścianach i podłodze poszły świetlne refleksy.
-Graj muzyko – krzyknęła i rzuciła się w wir walki.
Nie chcąc zostawić jej sam na sam z amfisbeną, także musiałem zaatakować. I tak rozpoczął się szalony taniec!
Skoczyłem do przodu wprost na zębatą paszczę i spróbowałem przeciąć potwora na pół, bez odciągania uwagi jego drugiej głowy. Niestety mało sprytny plan nie wypalił, a ja musiałem się cofnąć. Mimo to przysiągłbym, że paszcza kłapnęła zaledwie kilka centymetrów od mojego brzucha przy okazji rozbryzgując wokół kropelki żrącej śliny. W twarzy jakiejś ważnej osobistości, której obraz wisiał na ścianie, pojawiły się dziury, przez co wyglądała jakby cierpiała na trąd.
Odruchowo spróbowałem się odsunąć od kłów, ale potknąłem się o własne nogi. Złoty miecz Diany poleciał kilka metrów dalej.
Tak… o własne nogi… proszę, każdemu może się to zdarzyć kiedy walczy z rozwścieczoną mitologiczną bestią.
No…  dobra. Właściwie to nie.
Potwór uniósł nade mną swój szkaradny łeb i rozpłaszczył skórę na karku, przez co wyglądał jak kobra. Dodatkowo wrażenie to potęgował pierzasty kołnierz połyskujący zielonymi i tęczowymi refleksami, a który rozciągał się na kilkadziesiąt centymetrów za wcięciem paszczy. Pióra stroszyły się i opadały żyjąc jakby własnym życiem, a ja przygotowałem się na utratę swojego. Paskudna paszcza otworzyła się do granic niemożliwości, a zęby poruszyły się jakby nie była to szczęka potwora lecz piła spalinowa. Powoli z łukowatej dolnej szczęki zaczęła spływać zielonkawa ślina parująca w obecności atmosfery.
Wszystko to działo się jakby w spowolnionym czasie, a kwas wypływał powoli nad moją twarzą. Wyglądało to jak gdyby amfisbaena syciła się chwilą zwycięstwa, oraz strachem w moich oczach. Który był nawiasem mówiąc ogromny.
Wyglądało jednak na to, że ten gatunek „węży” ma bardzo słabą pamięć. W jednej chwili stwór napawał się chwilą wyginając swoje długie ciało nade mną, a w następnej już go nie było. Pozostawił po sobie tylko kroplę kwasu w powietrzu, które spadła na moją twarz nim zdążyłem się odsunąć. Skrzywiłem się z bólu, i prawie krzyknąłem gdy niewielka kropelka przetoczyła się po mojej skórze, tworząc niemal prostą linię – od policzka do stawu żuchwowego, gdzie wytraciła swoją moc.
W następnej sekundzie pojawił się nade mną niewysoki, acz wesoły cień. Emilia wyciągnęła w moją stronę rękę w skórzanej rękawicy, którą przyjąłem z wdzięcznością. Schyliłem się szybko, i podniosłem spathę z marmurowej posadzki.
-Ładna blizna z tego będzie. – powiedziała wskazując poparzenie, poczym uderzyła mnie po przyjacielsku w ramię – Nieźle. Ale nigdy więcej nie upuszczaj miecza podczas walki. Czasem może być tak, że nie będzie nikogo kto podniesie cię gdy potwór będzie się nad tobą znęcał. A teraz chodź. Musimy uporać się z tym gagatkiem.
Amfisbaena zwijała się, stroszyła i syczała kilka metrów dalej jakby czekając na nas. Jej zęby wirowały, a cała postura wyglądała jeszcze bardziej złowrogo i zdradzała, że tym razem wąż będzie walczył jak przyparty do muru – wściekle i do śmierci. Naszej lub jego…
Rzuciliśmy się na zabójczego gada jednocześnie. Ja, tak jak przy wcześniejszej walce niewiadomym sposobem wiedziałem co robić. A Emilia robiła to do czego była zapewne przygotowywana latami. Walczyła jakby od tego zależało jej życie.
[Bo zależało.]
Och zamknij się, nieważne!
Kiedy byłem przy bestii obróciłem się tak, aby moje oczy były na wprost oczu gada. Dokładnie to samo zrobiła Emilia. I zaczęliśmy bawić się w „lustrzane odbicie” z mitem. Kiedy ona wykonywała krok do przodu ja robiłem dokładnie to samo, gdy cofała się ja także. A wąż znów dał się na to nabrać, dokładnie tak jak kilkanaście minut temu. Tylko, że wtedy zamiast mnie po przeciwne stronie stała Diana. Stwór dostał pomieszania zmysłów. Rozciągał się oraz napinał mięśnie tak, jakby zaraz miał pęknąć na pół. Głowy syczały, wyły, ale nie mogły nic zrobić ponieważ żadna z nich nie chciała dać za wygraną. Żółtawe zęby obracały się i rozpryskiwały wokół miniaturowe kropelki kwasu, w próżnym wysiłku. Jednakże w pewnym momencie tego wodzenia za nos, kiedy mieliśmy przypuścić atak, coś poszło nie tak jak chcieliśmy…
…heroska postawiła kolejny krok w przód zbyt szybko…
…potwór rzucił się w stronę Emilii, a „moja” głowa poleciała za resztą potwornego ciała. Zęby były już kilkanaście centymetrów od szyi dziewczyny, gdy tamta wykonała gwałtowny unik w bok. Ciało węża zawirowało niczym serpentyna, a druga głowa przez siłę rozpędu zdołała jedynie zahaczyć Emilię w talii. Nastolatka poleciała na ścianę, a stalowy miecz wylądował obok jej stóp.
Dziewczyna zwinęła się w kłębek, kiedy potwór wygiął się nad nią w esowaty kształt. Przygotował się do ataku.
Emilią podniosła głowę, i spojrzała na mnie lekko zdezorientowana oraz oszołomiona. Skurczyła się jeszcze mocniej. Tak, że jej kolana dotykały brody, a plecy i ręce były oparte o ścianę.
-Łap! – krzyknęła tak głośno, że potwór musiał cofnąć swoją paskudną głowę.
Gwałtownym ruchem rozprostowała nogi. Miecz poleciał w moją stronę, kręcąc się szaleńczo po podłodze. Nie myśląc zbyt wiele chwyciłem szybko przelatując broń. Jakimś cudem nie obciąłem sobie przy tej okazji wszystkich palców.
Amfisbaena, która jeszcze przed chwilą gotowała się do ataki na Emilię, teraz wpatrywała się we mnie. Jej oczy wyglądające niczym żarówki biły wokół aurą nienawiści, i czystego destrukcyjnego Zła. Patrząc w nie miałem wrażenie, że rozumiem co ten stwór w tej chwili myśli. „Och tu nam śniadanko uciekło, trzeba będzie je znowu upolować. Mama zawsze mówiła, że deser jemy na końcu.” NIEDOCZEKANIE.
Wąż skoczył do przodu, odgadując moje ruchy, ale ja nie byłem wolny. Przepełniony siłą wystrzeliłem w stronę węża, a po chwili w prawo. Nim potwór zdał sobie sprawę z tego co robię ja byłem już za nim. Nie rozważając nad szansą powodzenia mojego planu, obróciłem krótki stalowy miecz trzymany w lewej ręce głownią do dołu. Przyczaiłem się. Spiąłem w sobie. Amfisbaena nastroszyła pierzaste grzywy, zaterkotała zębami i buchnęła obłoczkiem pary zmieszanej z kwasem. Atmosfera wokół nas zelektryzowała się.
Każde z nas miało swój własny cel. Ja broniłem siebie i przy okazji heroski. Potwór chciał zaspokoić głód.
Jeśli nie da się jej zabić przepoławiając…
Tym razem nie pozwoliłem jednak zaatakować jej jako pierwszej. Kierowany nieznaną sobie siłą podbiegłem do gada i uderzyłem niczym wicher. Pierwszy raz zobaczyłem w oczach amfisbaeny coś innego niż nienawiść i złość. Był to strach. Nieznaczna iskierka. Iskierka, która była dla niej jednak zbyt późnym sygnałem do ucieczki.
Srebrzystoszary miecz spadł na falującą grzywę potwora. Pióra załopotały po raz ostatni, i opadły z cichym szumem wokół głowy potwora, przez co ten wyglądał jakby spał na poduszce. Plama smoliście czarnej krwi zaczęła wykwitać  pod głową węża, niczym jakiś upiorny kwiat.
Całe muzeum przeszył okropny wizg niepodobny do niczego innego, przez który moje bębenki przez chwilę chciały uciec.
Zakręciło mi się w głowie od potwornego hałasu jaki wydała amfisbena. Nogi niemal automatycznie zgięły się wpół pod wpływem dźwięku, a ja zamarłem próbując powstrzymać odruch wymiotny. Udało się.
Ale z małym przyjacielem jeszcze nie skończyłem.
Amfisbaena wyglądała marnie. Jej ciało przeszywały konwulsje, które biegły od czubka nosa aż do środka ciała. Jakby ktoś przez cały czas raził ją prądem z gniazdka elektrycznego obok. Jednakże i to nie trwało nawet minuty.
Potwór w pewnym momencie otrząsnął się z szoku. Uniósł z ocalałą głowę w górę, i wydał z siebie ryk. Jedyna paszcza skierowała się w moją stronę. Bała się. Straszliwie. Jej oczy przygasły, i zmętniały. Poruszyła cielskiem, ale tylko połowa zareagowała na jej wolę. Pozostałe pięć metrów ciągle leżało, jak wcześniej. Niby stara walizka z aligatora. Ostatnim wysiłkiem zaterkotała wielkimi zębami. Ciągle miała zamiar mnie zabić… mimo wszystko. Wyglądała przygnębiająco.
Zrobiło mi się jej żal…
…prawie.
Skoczyłem do przodu, wciąż i wciąż pchany tą dziwną siłą, która wypełniała mnie od czasu gdy zacząłem walkę.
Uniosłem złoty miecz do góry. Ostrze zalśniło w promieniach letniego słońca. Amfisbaena nastroszyła skórzasty kołnierz i załopotała piórami. Wydała z siebie gardłowy dźwięk i próbowała się cofnąć, jakby wiedziała, że to jej koniec.
Ale to co wcześniej było jej atutem teraz okazało się wadą. Sflaczała część potwora, leżąca poza zasięgiem rozjarzonych oczu, ostatecznie przypieczętowała los węża.
Zamiast odpełznąć w tył tak jak zapewne miała to w zamiarze, przewróciła się na plecy. Ostatkiem sił zaczęła się wić, ale już było po wszystkim.
Czarne i miękkie podgardle amfisbaeny było odsłonięte. Nie czekając na dalszy przebieg wydarzeń, spuściłem miecz na jej głowę. Złota klinga przebiła potwora z cichym chrzęstem. Było po wszystkim.
Nagle poczułem się jakby ulatywało ze mnie całe życie. Zwolniłem uścisk dłoni, i oba miecze upadły z metalicznym brzękiem na posadzkę.
Wąż z każdą chwilą był coraz bardziej szary. Można by rzec: coraz bardziej przypominał starą fotografię.
Poczułem, że coś opada mi na barki.
-Nieźle. Jak na świeżaka oczywiście.
-Fajnie – powiedziałem; choć czułem się coraz gorzej, nogi coraz mocniej odmawiały mi posłuszeństwa.
-Dobra. Teraz może podniesiesz miecz Diany, co? Bo to chyba dość niekulturalne, że najpierw go pożyczasz, a potem rzucasz po ziemi.
-Ale… - chciałem zaprotestować, jednak znów nie zdążyłem.
-I weź swój miecz, bo jeszcze zapomnisz.
-Mój…
-…miecz. Taki duży scyzoryk. Głownia, jelec, klinga i tak dalej. Za ostrze oczywiście nie można trzymać – powiedziała z szelmowskim uśmiechem. – Leży tam.
I było tak jak powiedziała. Z początku zobaczyłem jedynie ciało potwora, którego zabiłem. Jednak potem z amfisbeną stało się coś niezwykłego. Rozsypała się w złocisty pył. Pył, który mimo to, że byliśmy w zamkniętym pomieszczeniu uniósł się jak przez podmuch wiatru. Drobinki zawirowały i na mgnienie oka uformowały się w kształt widmowej postaci. Lecz po chwili pył zamarł w powietrzu i zamarł, a następnie spłynął powoli na ziemię. A w miejscu w którym spadł…
…leżał miecz. Najpiękniejszy jaki kiedykolwiek widziałem. Zakończona złotym nitem głownia była wykonana z bursztynu o kulistym kształcie. Miodowy klejnot lśnił w czerwcowym słońcu, ciepłym i przyjemnym dla oka, wewnętrznym blaskiem. Rękojeść cudownej broni była zrobiona z, wyprofilowanej odpowiednio do ludzkiej ręki, kości słoniowej. Jelec niewiele szerszy od rękojeści przechodził szybko w złote ostrze o długości niewiele przekraczającej pół metra. Na klindze widniał napis po łacinie – collegit me.
Nie myśląc nad tym co robię podniosłem miecz. Był idealnie wyważony. Trzymając go poczułem się tak jakbym miał tę klingę od lat. Tak, jakby była ona wykonana specjalnie dla mnie.
Obróciłem trzymany przedmiot na drugą stronę. Tam też w złocie był wyryty napis – dimitte me.
-Zabierz mnie. Odrzuć mnie.
-Co?
-Dla jasności to nie była żadna propozycja – powiedziała Emilia. – Tak jest napisane na gladiusie.
-A…
-Nie. Tak naprawdę nikt nie wie co może znaczyć ta inskrypcja. To zagadka, którą próbuje się rozwiązać od setek lat. I właśnie dlatego tutaj jesteśmy. Bo to coś ważnego według – nie dokończyła najwyraźniej zdając sobie sprawę z tego, że za dużo powiedziała.
-Okej… a właściwie co to za cudo? Mówiłaś, że stare.
-Pff… albo jesteś bardzo głupi, albo arogancki mówiąc, że kilkaset lat to „stary” miecz. To jedna z najbardziej wiekowych broni herosów w tym kraju. To tak jakby mówić, że Panteon jest „stary”.
-Dobra, dobra. Uspokój się. Może powiesz mi coś więcej o tym czymś Pani Wikipedio? Co to właściwie za miecz?
-Eee… dobra – podrapała się w potylicę, przez krótkie włosy. – Trochę się zagalopowałam, zbyt dużo czasu spędzam z Dianą. Mea culpa. Więc jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć o tej wykałaczce to musimy wrócić do Diany i Chojraka.
-Kogo?!
-Ignacego. No, tego gieroja co to rzucił się na amfisbenę sam jeden. A potem bohatersko poszedł spać pod ścianą.
-Ekhem… chyba zemdlał.
-A co za różnica. I tak, i tak przegiął.
-Acha…
Droga, która wcześniej wydawała się długa, a zapewne trwała mniej niż piętnaście minut, teraz okazała się nadspodziewanie krótka.
Czarne ściany i sufit były podświetlone, podwieszonymi na stalowym rusztowaniu, lampami dającymi zimne białe światło. W szklanych pancernych gablotach, na postumentach tego samego koloru co strop, w jaskrawym blasku świateł stały przeróżne zabytki. Od popiersi filozofów, przez wielkich dowódców, patrycjuszy, konsulów, pretorów, cenzorów, kwestorów, a na cesarzach  skończywszy. Ściany muzeum były obwieszone wielkimi reliefami, wykonanymi z białego marmuru, które przedstawiały sceny z życia bogów, i bogatych rzymian. Na posadzce stały piękne wazy, każda z odpowiednią etykietą po polsku i tradycyjną nazwą po łacinie. Niektóre zaśniedziałe naczynia były wypełnione po brzegi imperialnymi monetami.
W pewnym momencie natknęliśmy się na ten sam posąg na który wpadła amfisbena. Rzeźba patrzyła się na nas z niemym wyrzutem, z pękniętej na pół twarzy. Zerkając prosto w jej oczy miałem wrażenie, że skądś znam ten lekki uśmiech, migdałowe oczy oraz mocno kręcone włosy i krzaczastą brodę.
-Mój ojciec – powiedziała ponuro Emilia, klękając i podnosząc połowę twarzy mężczyzny.
-Twój…?
-…ojciec. Momos. Taki bóg. Dokładniej rzecz biorąc uosobienie sarkazmu, żartów, kpin, drwin, i niezasłużonej krytyki. Wypieprzyli go z Olimpu za to, że zbyt często mówił bolesną dla olimpijczyków prawdę.
Przyspieszyliśmy kroku, ponieważ już widzieliśmy za szkłem Dianę i gościa ze „słonecznego patrolu”. Z tego co zobaczyłem udało się mu już wstać, i teraz chodził w tę i we w tę masując głowę.
-Okej, a kim w takim bądź razie jest mój ojciec?
-A skąd mam wiedzieć? Gdybyś miał pewność, że to twoja matka to obstawiałabym jakąś boginię wdzięku.
-Eee… czemu?
-Bo mieczem wymachujesz jak ostatnia baba – powiedziała, i wybuchła serdecznym śmiechem.
Uśmiechnąłem się, i zrozumiałem czemu ten bóg został wygnany z Olimpu.
-Chyba jednak nie. Nie wiem czy pamiętasz, ale to ja zabiłem to amfi-cośtam.
-Taki tam jednorazowy przypływ szczęścia – skwitowała ciągle szczerząc się głupkowato.
Przyszliśmy. Po raz niewiadomo który spojrzałem na miecz, trzymany przeze mnie całą drogę w prawej ręce. Oprócz zwykłych błysków jakie powstawały przez światło lamp, z liter  wydobywało się dziwne i słabe światło koloru bursztynu. Tego samego co umieszczony w głowicy.
Ciągle trudno mi było uwierzyć w to co stało się przed chwilą. Choć może to nie jest prawda, może po prostu…
-Hej ludziki. Jak tam główka Ignaś?
-Świetnie, o królowo sarkazmu.
-Oj, oj. Patrząc na ten róg z tyłu głowy to, aż tak dobrze nie jest.
-Ema odczep się od Młodego. Bo…
-…i bez tego ma nie po kolei w głowie.
W odpowiedzi Diana uniosła do góry palec, i pogroziła nim córce Momosa. Wygląda na to, że to ona jest tutaj szefem, bo w odpowiedzi Emilia podniosła obie ręce w przepraszającym geście. Z całej jej postury oraz wyrazu twarzy każdy mógłby wywnioskować, że ta „skrucha” jest daleka od prawdy.
-I kogo my tu mamy?
Oczy w kolorze czystego nieba spojrzały na mnie ponuro, miałem wrażenie, że dziewczyna spogląda w głąb mnie. Tak jakby chciała wyczytać ze mnie wszystkie winy i zasługi (wobec świata?). Wrażenie to potęgowały czarne, krucze włosy oraz śnieżnobiała cera. Sumując wszystkie te cechy wyglądała jak Królewna Śnieżka. W bardzo mrocznym i wyniosłym wydaniu.
-No właśnie, może byś się tak przedstawił. Z tego co pamiętam to tak nakazują zasady dobrego wychowania – Emilia wyrwała mnie z zamyśleni.
Popatrzyłem na nią ponuro. Co jak co, ale to działa w obie strony.
-Kwin Beck – powiedziałem z zaciśniętym gardłem.
-Co to właściwie za imię, eee…? Mama cię nie kochała?
-To zdrobnienie od Kwintus. Znaczy tyle co piąty, albo piąte dziecko.
-To się twoja matka narobiła.
-Nie. To nie tak – zawołałem speszony. – Moja mama lubi po prostu Kwintusa Horacego Flaccusa. Taki poeta bodajże rzymski. Nawet nie wiecie, ile bezużytecznych rzeczy człowiek może się przy niej nauczyć o sztuce.
-Dobra. Koniec, pas. Wszyscy cicho. Macie Caliburn, tak? Więc kogo wybrał?
-Nowego.
-Tak? Jak to możliwe, że on zabił potwora, a nie ty?
-Powinęła mi się noga – powiedziała cicho pod nosem.
-Nieważne – Diana szybko machnęła ręką. – Niezwykłe jest to, że ten tu, pokonał amfisbenę. A miecz jest teraz jego…
-Eee… wybacz, że wpadam ci w słowo, ale mogłabyś mi wytłumaczyć o co w tym wszystkim chodzi.
-Podstawy wytłumaczyła ci już Ema. A co do tego miejsca to, cóż… Nawet nie spodziewałbyś się od ilu lat szukaliśmy tego ostrza. A ono było tuż pod naszym nosem… Od ponad stu lat leżało w szczelnym zamknięciu. W postumencie posągu Oktawiana Augusta wmurowana była skrzynia, wewnątrz której zwinięta była w Kamiennym Śnie zabójcza amfisbena. A w niej ktoś zaklął miecz. Najprawdopodobniej jakiś wróg Rzymu.
-Właściwie… co to za miecz?
-Cóż… jest to legendarny miecz z legend arturiańskich, otrzymany przez króla Artura po złamaniu Miecza z Kamienia, od Pani Jeziora. Miecz miał być wieczny, a jego pochwa miała tę właściwość, że temu, kto ją nosił nie zagrażały żadne rany. Według legendy, po śmierci Artura z rąk popleczników jego syna Mordreda miecz zawędrował z nim na Avalon, aby tam czekać na powrót króla do świata żywych, aby następnie wraz z nim brać udział w walce o dobro, prawość, braterstwo, i tak dalej. Krótko mówiąc jest to jedna z najsławniejszych broni świata ensis caliburnus – Excalibur. Niestety miejsce ukrycia pochwy wciąż pozostaje nieznane.
-Yyy… Okej – poczułem jakby mój mózg się przegrzał. – I to jest ten miecz. Ten który trzymał kiedyś w rękach król Artur? Ten od rycerzy okrągłego stołu?
-Ten sam – powiedziała jak gdyby nigdy nic; jednocześnie spoglądała na mnie w taki sposób iż mogłem podejrzewać, że nie jest to pierwsza taka rozmowa, którą prowadzi.
-Więc drogi pogromco smoków, jeśli mamy już wszystkie wyjaśnienia za sobą moglibyśmy udać się już do Kohorty? Bo nie wiem czy słyszysz, ale za jakieś pięć minut będą tu radiowozy. A wtedy trudno będzie nas osłonic nawet najpotężniejszej Mgle.
-Mgle? Co mgła ma niby wspólnego z rzymską mitologią?
-Nie mgła. To Mgła. Potężna siła ukrywająca…
-Cicho! Starczy pogaduch. Musimy uciekać, a wszystkie niuanse wyjaśnicie sobie jak będziemy bezpieczni.
Nikt nie skomentował słów Diany, więc ruszyli szalonym biegiem w dół po schodach. Nie mając żadnego sensownego pomysłu ruszyłem za nimi. Mimo wszystko chciałem się dowiedzieć kim do jasnej cholery jestem!
Kiedy wybiegliśmy przez frontowe wyjście zdążyłem się szybko obejrzeć za siebie. Przy skrzyżowaniu Wodnej z Placem Konstytucji zaczęły się już ustawiać samochody policyjne. Za nimi stała grupa uczniów z mojej szkoły wraz z nauczycielami, którzy byli przesłuchiwani przez funkcjonariuszy. Ciekawe kiedy zauważą, że mnie nie ma…
Diana także spojrzała w stronę mundurowych, którzy zaczynali pokazywać nas sobie palcami. Właśnie wtedy dziewczyna zrobiła nieokreślony ruch dłonią. Z opuszków jej palców wyleciał nagle jak gdyby podmuch wiatru, który popędził w stronę ludzi i zakręcił się wokół nich, a oni natychmiast stracili nami zainteresowanie. Tak jakby nigdy na nas nie patrzyli.
-Biegiem! To nie potrwa zbyt długo!
Także tym razem zaczęliśmy biec.
Przebiegliśmy obok arkad. Wpadliśmy w tłum, jak zwykle krążący bezsensu po Starym Rynku. Ile sił w nogach gnaliśmy po chodniku przyklejonym do ścian kamienic. Wcięcie w szeregu budynków. Kolejne domy, a my wciąż pędzimy. Mijamy następne skrzyżowanie ulic. Biegniemy w kierunku Placu Wolności…
Wpadamy na ulicę Padarewskiego, a bruk stuka pod naszymi butami. Zaczynamy przemieszczać się jej środkiem. Bądź co bądź, raczej mało samochodów po niej jeździ. W pośpiechu mijamy kilka zbulwersowanych staruszek, chyba spłoszyliśmy im gołębie…
Kolejne kamienice przelatują obok nas. Kolejne latarnie zostają w tyle. Kolejne budynki okazują się kryć w sobie filie znanych marek.  Kolejni przechodnie oglądają się za nami jakbyśmy byli kretynami, którymi oczywiście nie jesteśmy.
Pomimo ciągle niewielkiej odległości od radiowozów miałem coraz większe wrażenie, że jest coraz ciszej…
Mimo to wciąż nie przestawaliśmy biec.
Przeszliśmy przez przejście dla pieszych, i minęliśmy tę dziwaczną metalową konstrukcję w której nikt nie wie o co chodzi. Szczerze powiedziawszy gdyby ktoś mnie wcześniej zapytał to powiedziałbym, że nastolatki z super mocami nie przejmują się czymś takim jak ruch drogowy, a jednak…
 Stanęliśmy na bruku Placu Wolności. Diana zaczęła skręcać w prawo, a we mnie rosło coraz większe niedowierzanie.
-Nie no bez jaj. Serio…
-A jednak… Nikt nie spodziewa się legionistów w bibliotece.
-Acha… Właściwie jak to możliwe, że nikt was… nas nie znalazł. Przecież setki ludzi wchodzą do tego budynku, nawet ja kilka razy musiałem tam wejść.
-Mgła. Śmiertelnikom tylko wydaje się, że tam wchodzą… po prostu iluzja.
-Ale jak…?
-Eee… A ja skąd mam wiedzieć, hę? Nigdy nie byłam dobra w magii, nie moja działka. Jak będziemy w środku, zapytaj się kogoś z tych którzy używają Mgły… do różnych celów. Jeśli będą w nastroju to może ci powiedzą.
-Ema zejdź z niego.
-Ja tylko…
-Mówisz. Tak, ale już ma dość tego protekcjonalnego tonu. W twoim wydaniu brzmi to dziwnie. Więc zostaw to innym, ok?
-Dobra – odpowiedziała smętnie.
Byliśmy już blisko. Coraz mocniej, i mocniej czułem się jakbym miał chorobę morską, dokładnie tak jak w muzeum. Jednakże tym razem wydawało mi się, że to z przyczyn naturalnych, po prostu bałem się tego co tam mnie czeka. Co tam zobaczę, i czy ktoś mi wyjaśni dlaczego mam takie pokręcone życie. I durne pomysły. I dlaczego ten głupi miecz mnie wybrał?!
Drzwi się otworzyły…
To ten koleś… Ignacy. Przez te głupie myśli nawet nie zauważyłem jak wyprzedził mnie i Dianę. Stał w otwartych wrotach jakby był tutaj gospodarzem i zapraszał nas do środka. Mnie… bo przecież dziewczyny już tutaj mieszkały.
-Witamy – powiedział po raz pierwszy, uroczystym tonem –  w Szóstej Kohorcie, Dwunastego Legionu Fulminata*! 




*Tak, ci co czytali nie mylą się. Akcja rozgrywa się w uniwersum Ricka Riordana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz