Popularne posty

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Pomiędzy duszami VI: Indiańska dusza

Indiańska dusza
            Nami otworzyła zaspane oczy na dźwięk piania koguta. Albo jakiegoś innego ptaka. Właściwie to nie była pewna co to za zwierzę wydaje ten odgłos. Bo skąd jej wiedzieć? Ostatni raz w „świecie zewnętrznym” była, ile… Osiem lat temu? Nie wystarczająco, aby wymazać wspomnienia, ale wystarczająco by je mocno zatrzeć.
            Zresztą na prawdziwej farmie czy też ranczo nigdy nie była, nawet w poprzednim życiu. Więc jako tako znała takie miejsca jedynie ze starych filmów.
            W pewnym momencie wyrwała się z tych ponurych rozmyślań i rozejrzała po pokoju. Na oparciu krzesła leżały ubrania. Przechyliła się na posłaniu i dotknęła rękawa. Materiał był przyjemny w dotyku. Przeciągnęła się na nadspodziewanie wygodnym łóżku i zaczęła się ogarniać.
            Po trzydziestu minutach, była już gotowa. Na odchodne zerknęła jeszcze raz na swoje odbicie w lustrze. Skrzywiła się. No bo bądźmy ze sobą szczerzy ubranie nie było ostatnim krzykiem mody… ani nawet przedostatnim. Biała bufiasta tunika i takie same spodnie przyprawione wysokimi glanami nie wyglądały dobrze. Ale mówi się trudno i płynie się dalej. Ubrań z poprzedniego dnia, i tak by nie włożyła. Za bardzo śmierdziały starym potem i kurzem szosy.
            … a do tego jej ciągle wydawało się, że jest na nich krew tego nieszczęśnika… choć nie spadła na nie, ani kropla…
            Wyszła powolnym krokiem ze swojego pokoju. Krokiem tak ślamazarnym, że można było sobie wyobrazić jak dźwiga ciężar tej śmierci.
            Zaczęła przeszukiwać pomieszczenia w poszukiwaniu Krisa i tego… jak mu tam… Noai’de. Ale wszystkie pomieszczenia były puste. W pokoju do, którego wszedł wczoraj Kris walały się na posłaniu jego słuchawki i iPhone. Pozostałe pomieszczenia też świeciły pustkami… No może oprócz kuchni w której leżały naczynia. Najwyraźniej po porannym posiłku.
            Nami znalazła specjalnie dla niej przygotowany talerz, więc odgrzała sobie na starej kuchence gazowej kolejną breję, którą upichcił stary Indianin.
            Po ogarnięciu jako tako kuchni w której bądź co bądź nabrudziła, wybiegła na dwór. I tam zobaczyła chyba najpiękniejszą rzecz w swoim życiu. Stado galopujących mustangów, lub może koni hodowanych przez ranczera, pędziło przez prerię wzbijając w górę olbrzymie tumany kurzu. Poruszały się przy tym z niesamowitą gracją, i… synchronizacją. Jakby cała plama sierści różnorakiej barwy nie była stadem zwierząt, lecz jednym organizmem. Tętent kopyt też był nienormalny. Jakby wszystkie stawiały do przodu zawsze tę samą nogę. Przez co zamiast chaotycznego uderzania dziesiątek kopyt o glebę, słychać było uderzenia kopyt jednego konia… zwielokrotnione do niezwykłego wręcz huku.
            Po środku tumanów stały dwie postacie. Indianin, który stał i przyglądał się wszystkiemu wokół. Oraz Kris, który wznosił ręce do góry… i śmiał się jak wariat.
            Nami chciała do nich podejść, zobaczyć jak to jest być tak blisko tych pięknych i szybkich istot, ale trochę się bała. Miała Irita, ale czy umiałby ją „tak” obronić? Przed materialnym niebezpieczeństwem. Po czym przypomniała sobie tamte Święta… Umiałby.
            Lecz w tym samym momencie w którym o tym pomyślała konie zatrzymały się. Prawie natychmiast. I już spokojnym krokiem pobiegły do swojej zagrody. Czyli sprawa się wyjaśniła. To są konie Indianina.
            Podeszła ostrożnie wolnym krokiem do dwójki stojącej na pustynnej ziemi.
            -Widziałaś to? – powiedział chłopak, z nosa ciekła mu powoli krew – Sam to zrobiłem.
            -Mhm…
            -Widziałaś? – powtarzał w kółko tę kwestię z uśmiechem małego chłopca, który dostał nową zabawkę.
            -No widziałam tylko możesz mi kurna wytłumaczyć co to do jasnej cholery było.
            -To co zademonstrowałem na ochroniarzu w ośrodku. Tylko, że w tym wypadku było to bardziej hardcorowe posunięcie. Zawładnąć na chwilę kilkunastoma umysłami na raz to jednak niezwykłe uczucie…
            -Jestem ciekaw jakie… – powiedziała z kiepsko udanym sarkazmem. Tak naprawdę była piekielnie ciekawe co musiał czuć… Może nawet mu zazdrościła daru… tak odrobinkę.
            -No… dziwne. Musisz sobie cały czas wyobrażać sobie… siebie bo inaczej mózg ci padnie…
            -Tobie to już chyba nie grozi.
            -A idź ty. – machnął na nią ręką jakby była natrętną muchą – To takie piękne kiedy jesteś jednocześnie Nimi Wszystkimi. Czujesz, że jesteś częścią natury. Każde uderzenie serca, każdy oddech powietrzem jest jednocześnie twój i tej istoty. – wyrzucił z siebie na jednym oddechu.
            -Łał. – sama chciała by mieć taki dar, oczywiście normalność lepsza ale jednak…
            -Namid. Musimy porozmawiać. – odezwał się  Naoi’de.
            -Yyy…
            -Śmiało idź. Ja już odbyłem rozmowę. – dodał odwagi Kris – Szamanie… Czy mógłbyś jej o tym powiedzieć?
            -O czym? – zapytała zdenerwowana Nami.
            -Chodź dziecko. Musimy porozmawiać. – powtórzył.
            Jak na rozmowę, którą jak gdyby zapowiadał szaman długo szli. W milczeniu. Przez pustynię. Kiedy Nami straciła już nadzieję, że starzec się odezwie…
            -Twój ojciec kazał mi cię pilnować. – powiedział jakby od niechcenia.
            Na sam dźwięk słowa „ojciec” zdębiała… Nigdy przecież nie miała prawdziwego ojca.
            -Nie widziałam go nigdy.
            -Nie miałaś prawa. Umarł pół roku przed twoim narodzeniem.
            -A mama? – zapytała ze ściśniętym gardłem.
            -Zmarła przy porodzie. Razem z twoim bratem. – wskazał miejsce w którym czuła, że jest Irit.
            -Jak…
            -Jego duch cię chroni. Przez cały czas czuwa nad tobą.
            Dotknął jej czoła palcem wskazującym i rzeczywistość jakby zafalowała. Widziała jak… krokodyl, nasz świat i… rzeczywistość pod nim. W miejscu w którym był Irit stał teraz wysoki mężczyzna złożony jak gdyby z mozaiki obrazów… Obrazów jej życia widzianego oczyma tej istoty. Tyle bólu… strachu… samotności… a on zawsze próbował pomóc na swój sposób. Człowieka, który nigdy nie posiadał swojego ciała.
            Byt ten kochał ją tak jak powinien. Jak siostrę, ale oczywiście na swój nieludzki sposób. Teraz spojrzała na swoje wspomnienia z jego perspektywy. Te wszystkie „psikusy” i „złośliwości” z jego strony to tak naprawdę troska o nią? Nie. To niemożliwe. Mówi do siebie odtrącając rękę starego człowieka. Chciała jak najszybciej o tym wszystkim zapomnieć.
            -O czym miałeś mi powiedzieć?
            -Kris zostaje…
            -Czemu?
            -Chce się u mnie uczyć. Ja być szamanem. A w moim mniemaniu może być największym szamanem w dziejach Indian. – powiedział z powagą.
            -On? – parsknęła śmiechem – Przecież on jest biały. Ja jestem czerwonoskóra. – dodała jakby z wyrzutem.
            -Indianinem nie jest się przez ciało. Niektórzy czerwonoskórzy zachowują się gorzej od „tych którzy nas zniszczyli”. A niektórzy biali potomkowie „tych którzy nas zniszczyli” zachowują się jak prawdziwi czerwonoskórzy.
            Rozmawiali jeszcze jakiś czas. Czy może bardziej sprzeczali się na temat Krisa. Ale nikt nie zmieni jego suwerennej decyzji. Choć właściwie jak szesnastolatka mogła kłócić się z osiemdziesięcioletnim szamanem? Takie rzeczy tylko Nami.
Nazajutrz
            -Gdzie właściwie chcesz iść. – zapytał z miną winowajcy Kris.
            -Jeszcze nie wiem. Ale chcę wreszcie zobaczyć jak tu jest. – powiedziała zataczając ręką koło.
Uścisnął ją mocno. I podczas tego ostatniego uścisku poczuła jeszcze dziwny w tym miejscu zapach ziół. Na przydrożnym znaku siedział sokół i dałaby sobie rękę uciąć, że to przez niego. Cholerny szaman. Pomyślała i pokazała staremu człowiekowi na odchodne fuck you. Nikt nie ma prawa zabierać jej przyjaciół.
-Trzymaj się siostrzyczko.
            -Cześć. – powiedziała.

            Chyba jeszcze niczym mnie tak nie wkurzył. „Trzymaj się siostrzyczko.” Jeszcze mu pokażę jak się następnym razem się spotkamy. A spotkamy się na pewno. Złorzeczyła na niego idąc szosą z narzuconym, na jakże oryginalnie, plecy plecakiem.