Popularne posty

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Pomiędzy duszami II: Dom

Dom
 Pani Kane prowadziła małą powoli po schodach sierocińca. Dziewczynka ciągle nie mogła uwierzyć w swoje szczęście tylko… Irit ciągle jej mówił, że to nie potrwa wiecznie… ani nawet długo. A pan Kane ciągle jej się przyglądał jakby nie mógł uwierzyć, że od teraz będzie miał jeszcze jedną osobę na głowie.
 Kiedy szli w stronę samochodu mała żegnała wzrokiem wszystkie ścieżki i drzewa między, którymi bawiła się z innymi dziewczynkami. Choć nie było to tęskne pożegnanie, nigdy nie lubiła tego smutnego miejsca.
 Samochód jej nowych rodziców budził pewnie zazdrość w każdym kto interesuje się motoryzacją. Widać było, że to najdroższy rodzaj Mercedesa. Swoją drogą ciekawe gdzie pracował  pan Kane? Kiedy wsiedli do samochodu uderzył w nią zapach skóry i drogich kobiecych perfum drażniący mocnym, za ostrym dla małego noska zapachu. Po chwili jazdy w milczeniu odezwał się pan Kane, do dziewczynki siedzącej na foteliku na tylnych siedzeniach.
-Dziewczynko?
-Tak? – pisnęła mała z fotelika.
-Jak ty właściwie masz na imię dziecko? Bo wasza pani jakby specjalnie chciała to przemilczeć.
-Namid, proszę pana. – powiedziała cicho.
-Nie pan tylko przynajmniej mów do niego wujku. – wtrąciła się pani Kane.
-Dziwaczne to imię, kto ci je wybrał? Nie mów tylko, że to opiekunki, bo wątpię, żeby miały takie pomysły.
-Rodzice jak mnie zostawili to podobno miałam taką małą karteczkę z moim imieniem.
-Oh.. – powiedziała kobieta ściskając Namid za małą pulchną rączkę – John to imię jest trochę podobne do imienia takiej postaci z gry w którą grał Bobby. Jak ona się nazywała?
-Kathleen proszę… - powiedział przełykając ślinę.
-Kochanie to już rok… i pamiętaj to nie jest twoja wina. – powiedziała wolno, trzymając go za ramię – A jeśli o to imię chodzi, przypomniałam sobie ja to szło-Nami. Pozwolisz, żebyśmy tak na ciebie mówiliśmy? Namid brzmi jakoś twardo jak na imię dla dziewczynki
-Dobrze. – odpowiedziała wzruszając ramionami. Dla niej wszystko jedno jak na nią mówią, ważne żeby ją pokochali taką jaka jest.
 A o ich syna się nie spytała nigdy… Zawsze była inteligentna i dlatego wiedziała, że umarł. I nie była to do końca wina losu czy też opatrzności, ale także pana Johna Kane’a. Podróż do nowego domu trwała długo, ale na szczęście zasnęła więc dla małej podróż była szybsza od mrugnięcia okiem.
***
Dwa lata później…
 Po Nami z wiekiem coraz bardziej było widać, że jest rdzenną amerykanką, w tym momencie zaczęło się dokuczanie ze strony innych dzieci… Najbardziej przejmowali się tym jej przyszywani rodzice, którzy kilka razy byli z tego powodu w szkole. Bez skutku… Po tym jak byli u dyrektora, który jest ojcem jednej z dziewczynek sytuacja nawet jakby się pogorszyła.
 Lecz ona się tym nie przejmowała przynajmniej nie teraz… W końcu są Święta. Kto by się przejmował takimi głupotami. Prawda? Czas dla rodziny, a nie dla problemów i narzekania na wszystko co na Świecie może być. No… może w jej przypadku prawdziwej rodziny nie będzie, ale… Kane’ów polubiła przez te dwa lata. Niestety nie można powiedzieć, żeby w stu procentach zastąpili jej prawdziwych rodziców, których nawet nie znała…
 -Ciociuuu kiedy założymy ozdoby na choinkę? – zasepleniła przez szczerbę po jedynkach.
-Jak wujek wróci z pracy. Przedtem zrobi jeszcze zakupy i zrobimy kolację. – powiedziała uśmiechając się do Nami.
-Ale ciociu…
-Kochanie idź na dwór pobaw się z innymi dziećmi. Wujek przyjedzie najwyżej za godzinkę.
-No dobrze. – powiedziała ciężko, smutna dziewczynka.
 Powoli przeszła z kuchni przez salon i korytarz do przedpokoju. Nałożyła zimowe kozaczki, kurtkę, szalik, czapkę i rękawiczki. Nie wiedziała co będzie robić na dworze zwłaszcza, że inne dzieci nigdy nie chcą się z nią bawić. A jej „ciocia” jakby to neguje, nie dochodzie do niej taka możliwość. Być może dlatego iż pokochała małą? Otworzyła ciężkie drzwi i wyszła na podwórze, które otaczało dom.
 Ogród jak każdy inny w całej kulturze zachodu, trawnik, kilka iglaków i nic więcej. No może jeszcze miejsce na grill i kilka krzeseł przykrytych teraz śniegiem. Nagle uderzyła ją w twarz niewielka śnieżka, tak że aż się przewróciła w zaspę.
-Irit! – krzyknęła w przestrzeń – To nie jest śmieszne!
-Nie obchodzie mnie to, że ci się nudzi!
-Nie, nie pójdę pobawić się z innymi dziećmi. Nie lubią nas zapomniałeś?
-Puść moje włosy, Irit! To boli nie rozumiesz?
-Dobra już idę tylko mnie puść. Dobrze?
 Irit nie puścił jej, ale złapał za kurtkę i „przerzucił” przez niski biały płotek. Zza drzew i samochodów raz po raz wychylały się dzieci, żeby rzucić śnieżką w któregoś ze swoich sąsiadów. Albo sąsiadek.
-Chodź Nami będziemy rzucać śnieżkami razem. – krzyknęła Kaja, jedyna dziewczynka, która akceptowała małą. Pewnie dlatego, że lubiła wszystkich.
-Może jednak nie będziemy się nudzić. – szepnęła do swojego wiecznego towarzysza.
 Podbiegła do swojej koleżanki. Tamta od razu powitała ją wesołym śmiechem.
-Hej! Czemu nie wychodzisz ostatnio na dwór? – powiedziała marszcząc jasne brwi i odgarniając długie włosy z przed oczu.
-Wujek mi nie pozwala…
-Czemu? – po chwili – Właściwie, może pójdziemy… się już rzucać tymi śnieżkami. – powiedziała jakby zdenerwowana.
 Zabawa trwała długo i zdawała się nie mieć końca kiedy nagle kilku chłopców podbiegło do Namid.
-Hej zobaczcie! Dziwoląg przyszedł!
-Zostawcie ją! – krzyknęła  Kaja, ale odepchnęli ją.
-Chodźcie natrzemy ją!
-Puśćcie mnie, proszę! – zawołała leżąc na ziemi.
 Wyglądający na najstarszego chłopiec zaczął ją nacierać śniegiem po twarzy. Większość z nas w tym momencie mówi: Co w tym strasznego to tylko śnieg. No to przypomnijcie sobie stare bitwy na śnieżki i spróbujcie sobie wyobrazić jak to było… O teraz się krzywicie z zimna oraz bólu… i bardzo dobrze przynajmniej już wiecie jak czuła się dziewczynka… Poniżona…
 Kiedy Irit zdał sobie sprawę, że ją krzywdzą nie wytrzymał… i zaczął dusić chłopca. Ten najpierw spurpurowiał, a potem zaczął blednąć. Widać było jak uchodzi z niego życie…
-Przestań! – krzyknęła, gdy się już pozbierała.
 Chłopiec upadł, a dziewczynka zdała sobie sprawę, że kołem, w dużej odległości otaczają ich dzieci. Zobaczyła kątem oka jak wujek wychodzi z samochodu w swoim wojskowym mundurze. Kiedy agresor doprowadził się jako tako do ładu wycharczał czy też wykrzyczał.
-Widzieliście? Prawie mnie zabiła! Widzieliście co zrobiła?!
-Nami… - powiedział z oddali John Kane.
-To wiedźma! Przeklęta wiedźma! – powtarzała w kółko „ofiara”.
-Co tu się dzieje? – zapytał jej wujek.
-To wiedźma! Mówię wam ona jest wiedźmą!
-Chodź. Chodźmy do domu. Chodźmy! – po chwili kiedy już otwierał drzwi – Właź do środka!
-Co się stało? – zapytała lekko przestraszona Kathleen.
-Co robiłaś na ulicy? Nie wolno ci opuszczać podwórza!
-Ja jej pozwoliłam… - szepnęła Kathleen.
-Inne dzieci się bawią dlaczego ja nie mogę?! – tupnęła Namid.
-Coś zrobiła temu chłopcu?
-Nic nie zrobiłam to Irit! Chciał mnie chronić i myślał…
-Mam już dość tych twoich usprawiedliwień! Tym razem ci się nie upiecze! – krzyknął i podniósł rękę.
 Jednak jej nie upuścił… wszystkie sprzęty elektryczne zaświeciły i zabrzęczały, jakby chciały stanąć w jej obronie… Oczywiście naprawdę to był Irit. John rozglądał się po pokoju zdezorientowany, nie wiedział co robić.
-Marsz do pokoju! Już!
 Kiedy była już w pokoju zawołała w przestrzeń.
-Nie odzywaj się do mnie. Przez ciebie już mnie nie kochają! – i rzuciła w niego poduszką, oczywiście przeleciała przez niego jak powietrze.
 Po chwili, gdy mała już spała Irit postanowił zobaczyć co robią ich nowi „rodzice”. Przeleciał przez podłogę, i wyminął demona, który zaplątał się tu ze snów małej. Potem przeleniknął przez ścianę i trafił do kuchni.
-Nie gniewaj się na nią. To jeszcze dziecko…
-Dziecko? Widziałaś na co ją stać.
-To nie jest dziecko Kathleen. To… Kathleen to jest potwór…
-Jak śmiesz tak o niej mówić!
-Rzeczy, które się dzieją wokół niej nie są normalne… Jest coraz gorzej Na Boga, Kathleen. A jak się odwróci przeciw nam? To coś jest jak zwierzę, niewiadomo do czego jest zdolne. Mieszkamy pod jednym dachem z jakimś… jakimś demonem. To się musi skończyć natychmiast. Mieliśmy się opiekować mało dziewczynką, a nie tym... tym czymś…
 Usiadł rozgoryczony na krześle przy, którym siedział już jego żona. Po chwili usłyszeli rozdzierający krzyk małej Namid. Szybko wbiegli na górę, lecz drzwi do pokoju małej były zamknięte. Pułkownik naparł na nie całym swoim ciężarem i się otworzyły. W środku zobaczyli pokuj wywrócony do góry nogami. I małą z rozwaloną do krwi ręką, i leżącą w kącie pokoju. Pani Kane przeszła pod ramieniem męża i przyskoczyła do dziewczynki płacząc.
-O mój Boże! Co się stało skarbie?

-Mówiłaś, że potwory nie istnieją… to nieprawda, kłamałaś...

wtorek, 8 kwietnia 2014

Pomiędzy duszami I: Bleakhill

Bleakhill

 Powoli i cicho stąpała po drewnianej podłodze złożonej ze starych i mocno wysuszonych paneli. Ze ścian spoglądały na nią ponure oczy kolejnych właścicieli tego dworku. Oczy, które jakby karciły ją i jednocześnie nie dowierzały, że ta mała istotka odważyła się wyjść w środku nocy ze swojego łóżka.
 Przechodziła ostrożnie, aby nie obudzić  nikogo z domowników, obok coraz starszych obrazów i starała się już nie patrzyć w Ich oczy. Twarze tych ludzi były w większości surowe, jakby ogorzałe od wiatru i słońca prażąco niemiłosiernie w tych rejonach Oklahomy. Widać było, że ci ludzie to pierwsi koloniści tych ziem. Osoby bezwzględne i…
 Nagle podskoczyła jak oparzona i przypadła do ściany… Powolne kroki starego człowieka rozbrzmiewały głucho wśród korytarzy. Zaczęła powoli iść w stronę klatki schodowej, dużo ostrożniej niż poprzednio. Nie chciała natknąć się na nikogo, bo pewnie wyciągnięto by z tego surową karę… bardzo surową. Tu było najgorzej ze wszystkich miejsc w których była,  a które musiała nazywać domem…
 Przystanęła nasłuchując. Sapała lekko, ale to nic dziwnego. W końcu ile mogą znieść małe nóżki pięciolatki? Skrzypienie drewna znów zaczęło być słyszalne, a nawet zaczęła być widoczna wysoka postać w smokingu. Przez którą czuła tyle strachu.
 Odetchnęła lekko poznając w starym człowieku jedyną przychylną jej w całej posiadłości osobę. Starego lokaja państwa Greenwood pana Samuela. Starzec lekko utykał na lewą nogę, ale zawsze był najbardziej niezastąpioną osobą w całym dworku. Tak przynajmniej twierdziła Pani, ale ona musiała odejść. Inni ją ukarali za to, że z nią rozmawiała. Niektórzy z nich byli naprawdę okrutni. Ale Samuelowi nie zakażą odejść pewnie dlatego, że zbyt się go boją. Pomyślała, przyglądając się ponurej postaci o twarzy pooranej setkami bruzd. Oraz o oczach pełnych wielkiego spokoju i wiedzy… o czymś. Tylko o czym?
-Dokąd się panienka sama wybiera? – zapytał spokojnym, głębokim głosem majordomus.
-Nnna spacer… To znaczy do kuchni. – wydusiła dziewczynka jąkając się.
-Panienka się mnie boi? Przecież nie gryzę.
-Nie, ale… może Pan o tym powiedzieć pani Bane…
-Ehh… to byłoby dość trudne, moja mała… - powiedział ze śmiechem i wskazał ręką drzwi jadalni.
-Naprawdę? Obiecuje Pan? – wyszeptała z entuzjazmem.
-Tak. A to ze względu na przyjaźń, którą darzę panienkę i na to jak was tu traktują. – westchnął otwierając drzwi.
-Nie jest tak źle jak by się Panu mogło wydawać… - skłamała.
 Na samą myśl o karach małe serce załopotało… Teraz jest jeszcze mała i jest szansa, że ktoś ją weźmie, mówiły koleżanki z pokoju. Często jej się śni, że ma normalną rodzinę. Od czasu do czasu bywa, że ma w nich rodziców, a kiedy indziej też rodzeństwo… Z którym bawi się, rozmawia i…
 To tylko marzenia, nikt jej nie weźmie… pewnie dlatego, że wszyscy chcą adoptować małe blondynki o niebieskich oczach. Takie najlepiej wyglądają na zdjęciach, które wiesza się w salonie nad kominkiem i pokazuje znajomym.
-Nie martw się panienko. Kiedyś ktoś cię na pewno przygarnie.
-Naprawdę Pan tak myśli? – zapytała ponurym głosem.
-Tak. Bezwątpienia tak. I to niedługo. Bardzo niedługo.
-Skąd niby może Pan to wiedzieć? – powiedziała z powątpiewaniem mała.
-Swoje wiem panienko, dużo przeżyłem. – powiedział z uśmiechem – A z tego co pamiętam chciała panienka coś zjeść. – po chwili bardziej poważnie – A właściwie czemu panienka jest taka głodna? Nie karmią was? – zapytał z przestrachem.
-Karmią tylko…
-Co panienko?
-Mało jest na śniadanie, obiad, a kolacji prawie nam nie dają. – wyszeptała pochylając głowę.
 Stary Samuel  zbladł na twarzy jeszcze bardziej o ile to możliwe. W jego oczach się gotowało, jakby to było samo piekło. Dwie kule czystego ognia… trudno było na niego patrzeć jednak dziewczynka spoglądała na niego łagodnym okiem. Nie chciała, żeby się na nich złościł nawet jeśli faktycznie są dla nich źli.
-Panie Samuelu proszę się na nich nie złościć.
-Jak panienko skoro oni… oni…  - mówił ciągle rozgorączkowany.
-Proszę. – powiedziała robiąc oczy kota ze „Shreka”.
-Dobrze. – powiedział stary człowiek wzdychając ciężko – Jednak nie rozumiem panienko czemu nikt panienki wcześniej nie adoptował. – powiedział po chwili z uśmiechem.
-Eh… - westchnęła ciężko.
 Kuchnia do której weszli nie różniła się niczym innym od tych, które macie w domach. Przy palnikach ściana, jak w prawie każdym domu, obłożona była małymi białymi kafelkami. Wszystkie szafki, kredensy, stoły i krzesła pochodziły chyba jeszcze z romantyzmu.
 Jednak jedno trzeba było przyznać sprzątaczkom w sierocińcu Bleakhill. Wszystko było zakurzone jak cholera, żaden skrawek jakiejkolwiek powierzchni nie był czysty. Pośród tego pyłu wyróżniały się jedynie białe talerzyki zastawione dla dzieci już wieczorem na śniadanie. I oczywiście błyszczące wśród nich srebrne sztućce, które zostały w dworku jeszcze po starych właścicielach.
 W pomieszczeniu tym jedzenie można było znaleźć w wielkiej lodówce poobwieszanej małymi najczęściej wesołymi obrazkami. Wśród nich wybijały się rysunki małej dziewczynki. Widać było, że bardzo mocno, dużo mocniej niż inne dzieci przeżywała brak rodziców. Żadna z jej postaci nie była uśmiechnięta, a tym bardziej wesoła. Jakby ktoś wyssał z niej całe szczęście. Szkoda człowieka nie uważacie?
 Rozglądając się po lodówce dziewczynka znalazła wreszcie to czego szukała. Nutella! Wyjęła kromkę chleba i nóż, jednak masło czekoladowe stało na najwyższej półce w lodówce.
-Panie Samuelu czy mógłby Pan podać mi ten słoik? – zapytała wskazując pojemnik.
-Panienko…
-Przepraszam Panie Samuelu. – powiedziała czerwieniąc się – Zapomniałam…
-Nic nie szkodzi drogie dziecko. – odpowiedział ponury – Niestety już się przyzwyczaiłem.
-Irit czy mógłbyś podać mi ten słoik?
 Nutella spadła z półki prosto w drobne ręce dziewczynki, która zaraz zabrała się za otwieranie. Stary majordomus przyglądał się całej scence z niewzruszonym wyrazem twarzy.
-Dziękuję, Irit! – pisnęła dziewczynka w pustkę.
-Nie rozumiem jak wy możecie jeść to paskudztwo, za moich czasów dzieci zajadały się karmelkami. A nie jakąś czekoladą ze słoika. Panienko…
-Panie Samuelu, ja to lubię i będę bardzo długo, bo to jest przepyszne. I smaczne.
-Panienko – stary człowiek chrząknął – jak coś może być jednocześnie przepyszne i smaczne skoro to jedno i to samo.
-No tak… - dziewczynka pochyliła głowę, ni to zawstydzona, ni to rozbawiona gderaniem starego człowieka.
 Nagle kiedy dziewczynka kończyła już jeść rozległ się donośny dzwon wielkiego zegara ustawionego w holu. Zadźwięczało tylko jedno uderzenie i po chwili rezonowania zamilkł na następną godzinę.
-Jak słyszałaś muszę już iść panienko. Mój czas dzisiaj minął. Sama trafisz do swojego łóżka panienko?
-Tak, dziękuję. Do zobaczenia Panie Samuelu, do jutra.
 Stary człowiek wstał z krzesła, które pod nim nie zaskrzypiało i powoli ruszył jedynym korytarzem po dębowych deskach. Które zwykle skrzypiały bardzo głośno, bo w końcu pamiętają jeszcze jego życie.
 Majordomus wchodząc w cień zdążył jeszcze rzucić szeptem za siebie kilka smutnych słów.
-Zobaczymy się, ale niestety nie jutro, ani pojutrze, ani nawet za miesiąc. – i zniknął w swoim portrecie.
***
Nazajutrz

-Dziewczynki wstajemy! – krzyknęła małej jedna z opiekunek – Wszystkie na śniadanie, ale najpierw ubrać się i umyć zęby.
 Wszystkie dziewczynki ubrały się w jednakowe mundurki i wybiegły na śniadanie. Mała jak zawsze została na końcu.
-A ty młoda damo pójdziesz ze mną.
 Dziewczynka idąc korytarzem z opiekunką wertowała wszystkie zakazy, które mogła złamać w ostatnim tygodniu. Na szczęście nie znalazła nic poza ostatnią nocą, ale przecież nikt nie miał prawa się o tym dowiedzieć… Tym bardziej była zaniepokojona…
 Przechodziła między drzwiami do kolejnych sypialni wszystkie były puste. Inne dziewczynki pewnie już dawno zdały sobie sprawę, że ją wezwano. Po posiłku pewnie znów nie będą dawały jej spokoju, ale kiedyś się odczepią. Prawda?
 W końcu dotarła do gabinetu dyrektorki ośrodka, w środku prócz pani Bane, była także jakaś uśmiechnięta kobieta i ponury mężczyzna… Nie było to jednak spowodowane żadną konkretną sytuacją, po prostu pan Kane zawsze miał taki wyraz twarzy.
-Młoda damo. – zwróciła się pani Bane do dziewczynki – Zostaniesz adoptowana.

 Mała nie mogła uwierzyć w to co usłyszała, zawsze o tym marzyła. A panią Kane od razu polubiła, choć jej mąż z tą skwaszoną miną wydał jej się smutną osobą…